Steve Jobs (2015)
Cóż, trzeci sezon "Newsroomu" okazał się skuteczną szczepionką. Najwyraźniej po nim stałem się odporny na wszystkie scenariuszowe chwyty Aarona Sorkina. Jego drobiazgowo budowane dialogi nie robią już na mnie wrażenia. Jego przemówienia wkładane w usta bohaterów pozostawiły mnie obojętnym. Sorkinowi nie udało się tym razem zamydlić mi oczu. "Steve Jobs" pokazuje to, co wiedziałem już wcześniej, choć przed trzecim sezonem "Newsroomu" nigdy mi specjalnie nie przeszkadzało, że Sorkin tak bardzo kocha słowa, że czasami ma w nosie, czy coś się za nimi kryje.
A kiedy jest się odpornym na kit, jaki wciska scenarzysta, to okazuje się, że jedyną ciekawą rzeczą w tej biografii Steve'a Jobsa jest nietypowa konstrukcja. Zbudowanie opowieści na trzech wydarzeniach to rzadkość w kinie biograficznym. Problem polega jednak na tym, że chwyt ten został obudowany już bardzo typowymi elementami. Tekst Sorkina jest niestety bardzo płytki, a owe trzy kluczowe wydarzenia są tylko wybiegiem formalnym, ponieważ perspektywa analityczna pozostaje równie szeroka, co chociażby w "Strategii mistrza". Jobs jest więc trochę gnojkiem, trochę szarlatanem, po części wizjonerem, a po części ulepszoną wersją L. Rona Hubbarda. Ta wielość prowadzi ostatecznie w tę samą ślepa uliczkę banałów, frazesów i powierzchownych analiz, które niewiele mówią o człowieku, jakim był Jobs.
Nie sądzę też, by Boyle był najlepszym wyborem na stanowisko reżysera. Wyraźnie widać, że nie potrafił zdobyć się na wysiłek, by uczynić ze scenariusza wciągający dramat psychologiczny. Tu potrzeba było kogoś o zupełnie innej wrażliwości. Nie wiem czemu, ale podczas seansu do głowy przyszło mi, że niezły film z tego mógłby zrobić Derek Jarman. Z jakichś powodów "Steve Jobs" skojarzył mi się z "Edwardem II".
Owszem "Steve Jobs" jest o kilka klas lepszy od wersji z Ashtonem Kutcherem. Ale dla mnie i tak jest wielkim rozczarowaniem. To kino puste, uprawiające słowną masturbację podtrzymywaną niezłym aktorstwem, ale wtórnym (szczególnie daje się to we znaki w przypadku Jeffa Danielsa, który chwilami sprawia wrażenie, jakby cały czas pozostawał na planie "Newsroomu"). Wyparuje z mojej pamięci w ekspresowym tempie.
Ocena: 5
A kiedy jest się odpornym na kit, jaki wciska scenarzysta, to okazuje się, że jedyną ciekawą rzeczą w tej biografii Steve'a Jobsa jest nietypowa konstrukcja. Zbudowanie opowieści na trzech wydarzeniach to rzadkość w kinie biograficznym. Problem polega jednak na tym, że chwyt ten został obudowany już bardzo typowymi elementami. Tekst Sorkina jest niestety bardzo płytki, a owe trzy kluczowe wydarzenia są tylko wybiegiem formalnym, ponieważ perspektywa analityczna pozostaje równie szeroka, co chociażby w "Strategii mistrza". Jobs jest więc trochę gnojkiem, trochę szarlatanem, po części wizjonerem, a po części ulepszoną wersją L. Rona Hubbarda. Ta wielość prowadzi ostatecznie w tę samą ślepa uliczkę banałów, frazesów i powierzchownych analiz, które niewiele mówią o człowieku, jakim był Jobs.
Nie sądzę też, by Boyle był najlepszym wyborem na stanowisko reżysera. Wyraźnie widać, że nie potrafił zdobyć się na wysiłek, by uczynić ze scenariusza wciągający dramat psychologiczny. Tu potrzeba było kogoś o zupełnie innej wrażliwości. Nie wiem czemu, ale podczas seansu do głowy przyszło mi, że niezły film z tego mógłby zrobić Derek Jarman. Z jakichś powodów "Steve Jobs" skojarzył mi się z "Edwardem II".
Owszem "Steve Jobs" jest o kilka klas lepszy od wersji z Ashtonem Kutcherem. Ale dla mnie i tak jest wielkim rozczarowaniem. To kino puste, uprawiające słowną masturbację podtrzymywaną niezłym aktorstwem, ale wtórnym (szczególnie daje się to we znaki w przypadku Jeffa Danielsa, który chwilami sprawia wrażenie, jakby cały czas pozostawał na planie "Newsroomu"). Wyparuje z mojej pamięci w ekspresowym tempie.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz