Creed (2015)
"Creed" jest jak zagęszczony sok owocowy. Rozcieńczony jest doskonałym i odświeżającym napojem. Jednak próba wypicia całej butelki w czystej postaci, musi zakończyć się mdłościami. A film Ryana Cooglera oferuje sam koncentrat.
Aż trudno uwierzyć w to wszystko, co widać na ekranie: kompleks nieobecnego ojca, tułaczka po poprawczakach, choroba potencjalnie śmiertelna, postępująca głuchota. I to wszystko na przestrzeni dwóch godzin! Dlatego też miejscami "Creed" był dla mnie niestrawny. Z tego też powodu wolę serial "Kingdom", w którym dramatów i problemów jest jeszcze więcej, ale rozpięte są one na 10 niespełna godzinnych odcinków. Dzięki temu sportowy męski świat nie tonie w hektolitrach syropu.
Ale "Creed" jest filmem niepozbawionym wdzięku. Owszem są tu sekwencje kompletnie "od czapy" (jak Apollo biegnący ulicami Filadelfii w towarzystwie motocyklistów-twardzieli). Jest jednak też bardzo fajnie poprowadzony wątek ojcowskiej relacji mentora i jego podopiecznego. W duże mierze jest to zasługa Stallone'a, który sprawia wrażenie, jakby się urodził do grania starego Rocky'ego. Metamorfoza z ucznia w nauczyciela przyszła płynnie i bezboleśnie. A sama gra Sly'a robi podobne wrażenie, co występ Rourke'a w "Zapaśniku".
Finałowa walka za to wywołała u mnie mieszane uczucia. Bardzo podobały mi się te momenty, kiedy reżyser koncentruje się na drobiazgach, detalach (jak po kolejnym ciosie trener wyciąga maść, którą użyje w przerwie). Drażniło mnie za to slow-motion, które wydało mi się w tej sytuacji tanim chwytem.
Ocena: 6
Aż trudno uwierzyć w to wszystko, co widać na ekranie: kompleks nieobecnego ojca, tułaczka po poprawczakach, choroba potencjalnie śmiertelna, postępująca głuchota. I to wszystko na przestrzeni dwóch godzin! Dlatego też miejscami "Creed" był dla mnie niestrawny. Z tego też powodu wolę serial "Kingdom", w którym dramatów i problemów jest jeszcze więcej, ale rozpięte są one na 10 niespełna godzinnych odcinków. Dzięki temu sportowy męski świat nie tonie w hektolitrach syropu.
Ale "Creed" jest filmem niepozbawionym wdzięku. Owszem są tu sekwencje kompletnie "od czapy" (jak Apollo biegnący ulicami Filadelfii w towarzystwie motocyklistów-twardzieli). Jest jednak też bardzo fajnie poprowadzony wątek ojcowskiej relacji mentora i jego podopiecznego. W duże mierze jest to zasługa Stallone'a, który sprawia wrażenie, jakby się urodził do grania starego Rocky'ego. Metamorfoza z ucznia w nauczyciela przyszła płynnie i bezboleśnie. A sama gra Sly'a robi podobne wrażenie, co występ Rourke'a w "Zapaśniku".
Finałowa walka za to wywołała u mnie mieszane uczucia. Bardzo podobały mi się te momenty, kiedy reżyser koncentruje się na drobiazgach, detalach (jak po kolejnym ciosie trener wyciąga maść, którą użyje w przerwie). Drażniło mnie za to slow-motion, które wydało mi się w tej sytuacji tanim chwytem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz