Third Person (2013)
Nie wiem, co zdumiewa mnie bardziej: to, że Paul Haggis nakręcił tak pretensjonalny bzdet czy to, że uzyskał on tak wysoką ocenę wśród publiczności. "Miasta miłości" przywodzi mi na myśl najbardziej nabzdyczone polskie produkcje puszące się artystycznymi pretensjami. Po Haggisie spodziewałem się czegoś zupełnie innego.
Wbrew polskiemu tytułowi "Miasta miłości" wcale nie są opowieścią o miastach (choć akcja "rozgrywa się" w Nowym Jorku, Paryżu i Rzymie) ani o miłości. Trzy historie (a w zasadzie cztery, ponieważ ich twórca umieścił samego siebie w jednej z nich) są różnymi aspektami tej samej opowieści: o żałobie, o relacji partnerskiej, więzi rodzicielskiej i poczuciu winy, wyparciu i konieczności akceptacji odpowiedzialności. Ambitne zadanie dla każdego twórcy. Ale Haggis już kilkakrotnie poruszał podobne tematy, więc powinien być w nich specjalistą.
Niestety tym razem reżyser "Miasta gniewu" i "W dolinie Elah" postanowił wytyczyć nową ścieżkę. Był to dramatyczny w skutkach błąd. Haggis nieudolnie buduje metaopowieść, coś na kształt "Rekonstrukcji". Niestety kiepski z niego demiurg. Bohaterowie są wyblakli, ich problemy wydają się błahe. A im mocniej je Haggis komplikuje, im wyżej podnosi poprzeczkę, tym niedorzeczniej całość wybrzmiewa. Nie pomagają z przejęciem odgrywane przez aktorów role. Wypadają sztucznie. Jeszcze wątek Michaela i Anny jakoś się broni (do czasu, kiedy bowiem ujawniona zostaje prawda, straciłem do Haggisa resztki szacunku). Z kolei wątek Scotta jest tak głupi, że jakakolwiek racjonalizacja jego istnienia wypada nieprzekonująco.
"Miasta miłości" są dwugodzinnym, pompatycznym "zawracaniem dupy". Haggis nie nadaje się do kombinowania z narracją. Jego siłą była zawsze sprawność żonglowania prozą życia. Liczę na to, że ten film jest jedynie wypadkiem przy pracy. Choć obawiam się, że będę miał spore problemy z przekonaniem się do jego kolejnego dzieła.
Ocena: 2
Wbrew polskiemu tytułowi "Miasta miłości" wcale nie są opowieścią o miastach (choć akcja "rozgrywa się" w Nowym Jorku, Paryżu i Rzymie) ani o miłości. Trzy historie (a w zasadzie cztery, ponieważ ich twórca umieścił samego siebie w jednej z nich) są różnymi aspektami tej samej opowieści: o żałobie, o relacji partnerskiej, więzi rodzicielskiej i poczuciu winy, wyparciu i konieczności akceptacji odpowiedzialności. Ambitne zadanie dla każdego twórcy. Ale Haggis już kilkakrotnie poruszał podobne tematy, więc powinien być w nich specjalistą.
Niestety tym razem reżyser "Miasta gniewu" i "W dolinie Elah" postanowił wytyczyć nową ścieżkę. Był to dramatyczny w skutkach błąd. Haggis nieudolnie buduje metaopowieść, coś na kształt "Rekonstrukcji". Niestety kiepski z niego demiurg. Bohaterowie są wyblakli, ich problemy wydają się błahe. A im mocniej je Haggis komplikuje, im wyżej podnosi poprzeczkę, tym niedorzeczniej całość wybrzmiewa. Nie pomagają z przejęciem odgrywane przez aktorów role. Wypadają sztucznie. Jeszcze wątek Michaela i Anny jakoś się broni (do czasu, kiedy bowiem ujawniona zostaje prawda, straciłem do Haggisa resztki szacunku). Z kolei wątek Scotta jest tak głupi, że jakakolwiek racjonalizacja jego istnienia wypada nieprzekonująco.
"Miasta miłości" są dwugodzinnym, pompatycznym "zawracaniem dupy". Haggis nie nadaje się do kombinowania z narracją. Jego siłą była zawsze sprawność żonglowania prozą życia. Liczę na to, że ten film jest jedynie wypadkiem przy pracy. Choć obawiam się, że będę miał spore problemy z przekonaniem się do jego kolejnego dzieła.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz