Gods of Egypt (2016)
Alex Proyas od prawie dwóch dekad nieustannie mnie rozczarowuje. Ale za sprawą "Kruka", a przede wszystkim "Mrocznego miasta", ma u mnie fory i na kolejnego jego filmy czekam w nadziei, że przypomni sobie o tym, kim był i co robił w latach 90. Na próżno!
"Bogowie Egiptu" są odległym echem "Mrocznego miasta". I to nie tylko za sprawą Rufusa Sewella. Oba filmy bazują na aspekcie wizualnym. Jednak rozmach efektów specjalnych "Bogów" umniejsza dokonania "Mrocznego miasta". Można odnieść wrażenie, że Proyas stworzył "Bogów Egiptu", by poprawić to, czego nie mógł 18 lat temu zrobić, bo nie miał odpowiedniego budżetu. Ale zasypany milionami dolarów reżyser nie potrafił ich odpowiednio spożytkować. To "Mroczne miasto" wciąż zachwyca wizją, podczas gdy efekty specjalne w "Bogach Egiptu" nie robią żadnego wrażenia. Są bowiem wyrazem kompletnego braku pomysłu. Na co były Proyasowi te miliony dolarów, skoro wszystko na ekranie wypada blado, a przede wszystkim wtórnie? Brakuje w filmie rozmachu, poczucia, że Proyas jest mistrzem w ucieleśnianiu wyobrażeń. Choć może jest, ale po prostu ma słabą wyobraźnię. Widać to chociażby w kreacji Apophisa, który wygląda jak bękarci owoc związku czerwia z serialowej "Diuny" z Parallaxem z filmu "Green Lantern". Na widok sztucznie wygenerowanych ogni zakręciła mi się łezka w oku, bo przypomniał mi się wygaszacz ekranu z pierwszych wersji Windowsa. Wirtualna kamera pracuje zaś zgodnie z zasadami kręcenia filmów w latach 50. i 60. I to wcale nie tych najlepszych. Bo na przykład scena pierwszej koronacji Horusa wypada biednie w porównaniu chociażby ze sceną wjazdu Kleopatry do Rzymu w widowisku Mankiewicza.
Oczywiście formę filmu pewnie bym zignorował, gdyby treść okazała się ciekawa. Ale niestety scenariusz jest chaotyczny i pozbawiony wewnętrznej równowagi. Wstęp jest przesadnie rozbudowany. Relacja Bek-Horus jest budowana na typowym starci odmiennych charakterów, ale nie została wygrana, a Thwaites i Coster-Waldau grają w zasadzie obok siebie, zamiast się uzupełniać i wzmacniać. Butler oparł swoją kreację na rykach, a reszta obsady zostaje całkowicie zmarnowana.
Najzabawniejsze jest jednak to, jak skrajnie feudalne przesłanie mają "Bogowie Egiptu". Proyas staje się tu piewcą sztywnego podziału na warstwy społeczne. Każda z tych warstw ma swoje prawa i obowiązku. Oczywiście struktura jest utopijna, bo trzymający władzę są tutaj obrońcami maluczkich, dostrzegając ich wkład w budowanie stabilnego społeczeństwa. Za to biedacy mają obowiązek oddawać swoje życie w imię uprzywilejowanych. I to jest ich bohaterstwo. Obawiam się, że w dzisiejszym świecie to przesłanie ma raczej słabe szanse spaść na podatny grunt. To film zrobiony dla 1% najbogatszych, ale ci raczej nie będą zainteresowani jego oglądaniem.
Szkoda, że Proyas tak kompletnie zmarnował ponad 100 milionów dolarów.
Ocena: 3
"Bogowie Egiptu" są odległym echem "Mrocznego miasta". I to nie tylko za sprawą Rufusa Sewella. Oba filmy bazują na aspekcie wizualnym. Jednak rozmach efektów specjalnych "Bogów" umniejsza dokonania "Mrocznego miasta". Można odnieść wrażenie, że Proyas stworzył "Bogów Egiptu", by poprawić to, czego nie mógł 18 lat temu zrobić, bo nie miał odpowiedniego budżetu. Ale zasypany milionami dolarów reżyser nie potrafił ich odpowiednio spożytkować. To "Mroczne miasto" wciąż zachwyca wizją, podczas gdy efekty specjalne w "Bogach Egiptu" nie robią żadnego wrażenia. Są bowiem wyrazem kompletnego braku pomysłu. Na co były Proyasowi te miliony dolarów, skoro wszystko na ekranie wypada blado, a przede wszystkim wtórnie? Brakuje w filmie rozmachu, poczucia, że Proyas jest mistrzem w ucieleśnianiu wyobrażeń. Choć może jest, ale po prostu ma słabą wyobraźnię. Widać to chociażby w kreacji Apophisa, który wygląda jak bękarci owoc związku czerwia z serialowej "Diuny" z Parallaxem z filmu "Green Lantern". Na widok sztucznie wygenerowanych ogni zakręciła mi się łezka w oku, bo przypomniał mi się wygaszacz ekranu z pierwszych wersji Windowsa. Wirtualna kamera pracuje zaś zgodnie z zasadami kręcenia filmów w latach 50. i 60. I to wcale nie tych najlepszych. Bo na przykład scena pierwszej koronacji Horusa wypada biednie w porównaniu chociażby ze sceną wjazdu Kleopatry do Rzymu w widowisku Mankiewicza.
Oczywiście formę filmu pewnie bym zignorował, gdyby treść okazała się ciekawa. Ale niestety scenariusz jest chaotyczny i pozbawiony wewnętrznej równowagi. Wstęp jest przesadnie rozbudowany. Relacja Bek-Horus jest budowana na typowym starci odmiennych charakterów, ale nie została wygrana, a Thwaites i Coster-Waldau grają w zasadzie obok siebie, zamiast się uzupełniać i wzmacniać. Butler oparł swoją kreację na rykach, a reszta obsady zostaje całkowicie zmarnowana.
Najzabawniejsze jest jednak to, jak skrajnie feudalne przesłanie mają "Bogowie Egiptu". Proyas staje się tu piewcą sztywnego podziału na warstwy społeczne. Każda z tych warstw ma swoje prawa i obowiązku. Oczywiście struktura jest utopijna, bo trzymający władzę są tutaj obrońcami maluczkich, dostrzegając ich wkład w budowanie stabilnego społeczeństwa. Za to biedacy mają obowiązek oddawać swoje życie w imię uprzywilejowanych. I to jest ich bohaterstwo. Obawiam się, że w dzisiejszym świecie to przesłanie ma raczej słabe szanse spaść na podatny grunt. To film zrobiony dla 1% najbogatszych, ale ci raczej nie będą zainteresowani jego oglądaniem.
Szkoda, że Proyas tak kompletnie zmarnował ponad 100 milionów dolarów.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz