Gejsza (2015)

"Gejsza" jak w soczewce ukazuje główne grzechy polskiego kina, które nawet kiedy inspiruje się dobrymi wzorcami, to i tak nie potrafi ich wykorzystać, kończąc jako powierzchowna imitacja z zespołem przerośniętego artystycznego ego.



Inspiracje "Gejszy" są aż nazbyt widoczne. Radosław Markiewicz musi być pod wielkim wrażeniem francuskiego kina. Forma jest bowiem dość wierną kopią tego, co kręci się we Francji czy Belgii. Widać to w zdjęciach miast nocą, w zwodniczo spokojnej, miejscami hipnotyzującej narracji, w wyborze typów bohaterów, w tym jak bardzo Konrad Eleryk "robiony jest" na Matthiasa Schoenaertsa. Jednak w kinie francuskim za tą formą kryją się ciekawe portrety psychologiczne i intrygujące fabuły. Natomiast "Gejsza" jest wydmuszką. Cienka warstwa złota maskuje kompletną pustkę. Żaden z bohaterów nie jest tu pełnokrwistą istotą. Ba, niektóre postaci nie mają większego znaczenia dla historii, stanowiąc jedynie filmowy ekwiwalent pustych kalorii zapychających film "czymś".

Przez pierwsze pół godziny ta bardzo powierzchowna imitacja nawet mi się podobała. Brałem ją jako przykład kina pozaklasowego, które jest tak złe, że aż zabawne. Działo się tak przede wszystkim za sprawą groteskowego Mariana Dziędziela, który gra postać tak niedorzeczną, że jej istnienie możliwe jest do usprawiedliwienia tylko jako świadome korzystanie z kiczu. Scena, w której Hajs wymusza kasę na prawniku lub też ta, kiedy niczym Marlon Brando w "Czasie Apokalipsy" kryje się w cieniu, kiedy daje zlecenia głównemu bohaterowi, są tak odczapiste, że można tylko parskać śmiechem. To się nie mogłoby wydarzyć w "poważnym" kinie.

Ale te pozytywne wibracje (ja tam lubię kino pozaklasowe) szybko mijają i pozostaje szara, nudna rzeczywistość. Im dalej, tym bardziej film nuży, a bohaterowie i grający ich aktorzy rozczarowują. Eleryk nawet fajnie pozuje na Schoenaertsa, ale ta iluzja pryska za każdym razem, kiedy ma do powiedzenia więcej niż jedno zdanie. Żmuda Trzebiatowska zaś powinna się cieszyć, że jest aktorką, bo z takimi umiejętnościami, to nie wyżyłaby z tańca na rurze.

Mimo wielu wad, film pewnie byłbym w stanie obronić, gdyby nie ostatnie 15 minut, które po prostu nokautują. Najpierw mamy całą serię scen WTF (akcja głównego bohatera w masce, kobieta z karabinem), a potem gwóźdź do trumny, czyli ostatnie ujęcie, które przekreśla całą fabułę. Ta ostatnia scena pokazuje, że polscy filmowcy dotknięci są jakąś degeneracyjną chorobą twórczą, która uniemożliwia im tworzenie prostych historii i trzymania się form gatunkowych, lecz skłania ich do kombinowania i wrzucania wszystkiego w koleiny kina artystycznego. Jest to dla mnie kompletnie niezrozumiałe.

Ocena: 2

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

Funkytown (2011)