The Broken Circle Breakdown (2012)
"W kręgu miłości" to opowieść o tym, że w naszym świecie lepiej jest być psychopatą. Dzięki temu jest się bowiem bardziej odpornym na rozczarowania, ból i cierpienie, które są nieuchronnym efektem życia. Niby mówi się, że podróż jest ważniejsza od celu. Ale kiedy po drodze inwestuje się emocje w drugiego człowieka, a ten ginie lub nas rozczarowuje, to pozostaje się z ręką w nocniku. Trudno przejść nad tym do porządku dziennego, nie sposób pogodzić się z tym, co zostało stracone.
Film Felixa van Groeningena jest w gruncie rzeczy dość banalną opowiastką o miłości, rodzicielstwie, stracie, żałobie i poczuciu winy. Wkład własny reżysera (czy raczej Johana Heldenbergha – gwiazdy filmu i współautora sztuki) polega na tym, że snuje opowieść nielinearnie. Sceny są chronologicznie pomieszane, podążając za wewnętrzną logiką myśli przewodniej. Ten prosty zabieg sprawdza się doskonale. Wydobywa bowiem wszystko, co najistotniejsze z historii, nawet jeśli same w sobie te odkrywcze sekwencje są w rzeczywistości mało oryginalne. Jak choćby scena ślubu, podczas której powtarzane są te same słowa przyrzeczenia, co we wszystkich innych filmach opowiadających o małżeństwie. Tu jednak, ze względu na jej umiejscowienie, scena ta robi mocne wrażenie. Pokazuje bowiem, jak okrutnym, niemożliwym do uniesienia zobowiązaniem jest przysięga "w zdrowiu i w chorobie". Choć zakochanym może się ona wydawać prosta i łatwa do zachowania, to w rzeczywistości jest niemożliwa do wypełnienia. A kiedy zostanie złamana, to doprowadzi do zwielokrotnienia traumy – na ból i cierpienie wywołane sytuacją, która doprowadziła do sprzeniewierzenia się ślubnej obietnicy nałoży się bolesna świadomość, że jest się osobą wiarołomną.
Mimo to "W kręgu miłości" nie zachwyciło mnie. Jest to oczywiście film lepszy od wcześniejszego dzieła reżysera ("Boso, ale na rowerze"). Ale do arcydzieła, na jakie po cichu liczyłem, bardzo dużo brakuje.
Ocena: 6
Film Felixa van Groeningena jest w gruncie rzeczy dość banalną opowiastką o miłości, rodzicielstwie, stracie, żałobie i poczuciu winy. Wkład własny reżysera (czy raczej Johana Heldenbergha – gwiazdy filmu i współautora sztuki) polega na tym, że snuje opowieść nielinearnie. Sceny są chronologicznie pomieszane, podążając za wewnętrzną logiką myśli przewodniej. Ten prosty zabieg sprawdza się doskonale. Wydobywa bowiem wszystko, co najistotniejsze z historii, nawet jeśli same w sobie te odkrywcze sekwencje są w rzeczywistości mało oryginalne. Jak choćby scena ślubu, podczas której powtarzane są te same słowa przyrzeczenia, co we wszystkich innych filmach opowiadających o małżeństwie. Tu jednak, ze względu na jej umiejscowienie, scena ta robi mocne wrażenie. Pokazuje bowiem, jak okrutnym, niemożliwym do uniesienia zobowiązaniem jest przysięga "w zdrowiu i w chorobie". Choć zakochanym może się ona wydawać prosta i łatwa do zachowania, to w rzeczywistości jest niemożliwa do wypełnienia. A kiedy zostanie złamana, to doprowadzi do zwielokrotnienia traumy – na ból i cierpienie wywołane sytuacją, która doprowadziła do sprzeniewierzenia się ślubnej obietnicy nałoży się bolesna świadomość, że jest się osobą wiarołomną.
Mimo to "W kręgu miłości" nie zachwyciło mnie. Jest to oczywiście film lepszy od wcześniejszego dzieła reżysera ("Boso, ale na rowerze"). Ale do arcydzieła, na jakie po cichu liczyłem, bardzo dużo brakuje.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz