The White City (2014)
Czasami sukces od porażki dzieli bardzo cienka granica. "Zagubieni w Białym Mieście" są tego dowodem. Ten film mógł się udać. Zawiodła jednak reżyseria. Nie pomogła też jedna bardzo irytująca (przynajmniej mnie) decyzja obsadowa.
To, co się udało twórcom filmu (a przede wszystkim Thomasowi Dekkerowi), to stworzenie intrygującego portretu młodego artysty megalomana, egocentryka. Kyle potrafi być czarujący, ale jednocześnie jest skończonym dupkiem. Oddziela się od świata barierą swojego snobizmu, zadziera nosa poniżając innych swoją wiedzą na temat kina, ignoruje to, co nie odnosi się bezpośrednio do niego, domaga się uwagi, ale zarazem mocno ogranicza dostęp do siebie wydzielając wiadomości. Kyle łatwo odstręcza, ale jednocześnie widać, że jest to poza obronna, że za tym murem poczucia wyższości kryje się człowiek niepewny siebie, bojący się zranienia. Woli więc trzymać innych na dystans, zamknąć się w bezpiecznym świecie (fałszywego) poczucia wartości, by nie dać się zranić.
Niestety tak ukształtowany Kyle nie zostaje przez twórców wykorzystany w jakikolwiek sensowny sposób. Jego relacje z dwójką pozostałych bohaterów są niedopracowane. Jeszcze jego związek z Evą oparty na miłości i nienawiści miejscami daje radę, bo twórcy pozwalają dziewczynie na momenty oddechu, nabrania kształtu niezależnego od Kyle'a. Natomiast relacja z Avim to już porażka. Dopóki Avi funkcjonuje jako uosobienie narcystycznej miłości Kyle'a do samego siebie, dopóty jeszcze można uwierzyć w to, co się między bohaterami rodzi. Ale Avi nie jest niczym więcej jak tylko satelitą, brakuje mu własnej woli, dlatego też jest w gruncie rzeczy postacią niewiarygodną, niezrozumiałą.
Co oczywiście nie ma większego znaczenia, bo w gruncie rzeczy nie to chcą nam twórcy filmy przekazać. Tanner King Barklow i Gil Kofman okazali się równie pretensjonalni jak główny bohater. Irytował mnie już sam sposób filmowania, ów pseudonaturalizm, który jest niczym innym jak artystycznym zadzieraniem nosa, masturbowaniem się realizmem, któremu nadaje się metaforyczne znaczenie. Ale najbardziej zniechęciło mnie zakończenie, które jest już czystą grafomanią w najgorszym wydaniu.
Na moją ocenę całości niekorzystnie wpłynął również fakt, że Aviego zagrał Bob Morley. Nie potrafiłem uwierzyć, że jest on Izraelczykiem. Jeszcze jako mieszkaniec dajmy na to Salwadoru mógłby uchodzić, ale z Tel Awiwem w ogóle mi się nie kojarzył. Czy naprawdę nie było nikogo lepszego do tej roli?
Ocena: 3
To, co się udało twórcom filmu (a przede wszystkim Thomasowi Dekkerowi), to stworzenie intrygującego portretu młodego artysty megalomana, egocentryka. Kyle potrafi być czarujący, ale jednocześnie jest skończonym dupkiem. Oddziela się od świata barierą swojego snobizmu, zadziera nosa poniżając innych swoją wiedzą na temat kina, ignoruje to, co nie odnosi się bezpośrednio do niego, domaga się uwagi, ale zarazem mocno ogranicza dostęp do siebie wydzielając wiadomości. Kyle łatwo odstręcza, ale jednocześnie widać, że jest to poza obronna, że za tym murem poczucia wyższości kryje się człowiek niepewny siebie, bojący się zranienia. Woli więc trzymać innych na dystans, zamknąć się w bezpiecznym świecie (fałszywego) poczucia wartości, by nie dać się zranić.
Niestety tak ukształtowany Kyle nie zostaje przez twórców wykorzystany w jakikolwiek sensowny sposób. Jego relacje z dwójką pozostałych bohaterów są niedopracowane. Jeszcze jego związek z Evą oparty na miłości i nienawiści miejscami daje radę, bo twórcy pozwalają dziewczynie na momenty oddechu, nabrania kształtu niezależnego od Kyle'a. Natomiast relacja z Avim to już porażka. Dopóki Avi funkcjonuje jako uosobienie narcystycznej miłości Kyle'a do samego siebie, dopóty jeszcze można uwierzyć w to, co się między bohaterami rodzi. Ale Avi nie jest niczym więcej jak tylko satelitą, brakuje mu własnej woli, dlatego też jest w gruncie rzeczy postacią niewiarygodną, niezrozumiałą.
Co oczywiście nie ma większego znaczenia, bo w gruncie rzeczy nie to chcą nam twórcy filmy przekazać. Tanner King Barklow i Gil Kofman okazali się równie pretensjonalni jak główny bohater. Irytował mnie już sam sposób filmowania, ów pseudonaturalizm, który jest niczym innym jak artystycznym zadzieraniem nosa, masturbowaniem się realizmem, któremu nadaje się metaforyczne znaczenie. Ale najbardziej zniechęciło mnie zakończenie, które jest już czystą grafomanią w najgorszym wydaniu.
Na moją ocenę całości niekorzystnie wpłynął również fakt, że Aviego zagrał Bob Morley. Nie potrafiłem uwierzyć, że jest on Izraelczykiem. Jeszcze jako mieszkaniec dajmy na to Salwadoru mógłby uchodzić, ale z Tel Awiwem w ogóle mi się nie kojarzył. Czy naprawdę nie było nikogo lepszego do tej roli?
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz