#WszystkoGra (2016)
To mógł być jeden z lepszych polskich filmów ostatnich lat. Naprawdę, miał potencjał. Wystarczyło tylko pozbyć się wszystkich musicalowych wtrętów i po prostu skupić na historii trzech kobiet. Opowiedzieć o ich relacjach, marzeniach, walkach, trochę gorzko, trochę śmiesznie. Na tak niepozornej bazie wyrósł niejeden amerykański film (vide "Dróżnik", "Biegając z nożyczkami"). To mogło się udać tym bardziej, że grające bohaterki Preis, Rycembel i Celińska w tych nielicznych momentach, kiedy mogą coś zagrać, sprawiają się bez zarzutu. Niestety na potencjale się skończyło, ponieważ dla twórców to było za mało, chcieli więcej. No to dostali. Tyle że kosztem fabuły.
Główny grzech twórców polega na tym, że piosenki nie stanowią rozwinięcia filmowej historii, lecz zajmują jej miejsce. W ten sposób większość wątków jest mocno postrzępionych. Znaczna część postaci nie ma racji bytu i spokojnie mogła zostać usunięta. I nie dotyczy to tylko tych drugo- i trzecioplanowych, których nikt by nie zauważył, gdyby w pewnym momencie kamera się na nich nie zatrzymała na chwilę (np. postać grana przez Wawrzeckiego, który w scenie "onirycznej" pojawia się kompletnie bez sensu). To samo dotyczy jednej z nominalnych gwiazd obrazu - Sebastiana Fabijańskiego. Jest on bohaterem wątki miłosnego. Niestety w filmie wątku tego nie ma. Fabijański przez większość czasu funkcjonuje jako dodatek, ma być ładny, umięśniony i rozmemłany przez swoją strasznie pustą bogatą egzystencję. Cała historia miłości rozgrywa się poza przestrzenią filmową. Na ekranie widać tylko punkt wyjściowy i końcowy.
Problemem jest też sam dobór piosenek. Żadna z nich nie pasuje do kontekstu opowieści. Chwilami odnosiłem nawet wrażenie, że bohaterowie nie wiedzą, o czym śpiewają, bo na przykład scenie radosnej towarzyszy śpiewana rzewnie piosenka o rozczarowaniu życiem. Może gdyby bardziej postarano się zabawić oryginałami, podkręcono tempo? Ale nie, eksperymentów z formą muzyczną jest tu niewiele, zamiast tego reżyserka postawiła na zabawy obrazami, a to dodając muzyków towarzyszących śpiewającym bohaterom, a to tworząc iluzję zacierania granicy między snem a jawą, a to burząc "czwartą ścianę". Tyle tylko że niczego to nie wnosi, zabiera czas i odziera film z tego wszystkiego, co mogło być tu świetne. Gdyby nie było piosenek, reżyserka miałaby czas, żeby relacje pomiędzy postaciami pokazać rzetelnie, może byłoby nawet miejsce na wątek miłosny z prawdziwego zdarzenia.
Dobrze przynajmniej, że zrezygnowano ze sterylnego obrazu Warszawy. Glińska spróbowała inaczej pokazać stolicę i to jej się chwali. Szkoda tylko, że za odmiennymi widoczkami nie kryje się żadna głębia, dusza. Plenery stanowią po prostu scenografie dla kolejnych numerów muzycznych.
Glińska i spółka zanim wzięli się za robienie musicalu, najpierw powinni byli zobaczyć, jak to się robi. Doskonałą lekcją poglądową jest "Galavant".
Ocena: 5
Główny grzech twórców polega na tym, że piosenki nie stanowią rozwinięcia filmowej historii, lecz zajmują jej miejsce. W ten sposób większość wątków jest mocno postrzępionych. Znaczna część postaci nie ma racji bytu i spokojnie mogła zostać usunięta. I nie dotyczy to tylko tych drugo- i trzecioplanowych, których nikt by nie zauważył, gdyby w pewnym momencie kamera się na nich nie zatrzymała na chwilę (np. postać grana przez Wawrzeckiego, który w scenie "onirycznej" pojawia się kompletnie bez sensu). To samo dotyczy jednej z nominalnych gwiazd obrazu - Sebastiana Fabijańskiego. Jest on bohaterem wątki miłosnego. Niestety w filmie wątku tego nie ma. Fabijański przez większość czasu funkcjonuje jako dodatek, ma być ładny, umięśniony i rozmemłany przez swoją strasznie pustą bogatą egzystencję. Cała historia miłości rozgrywa się poza przestrzenią filmową. Na ekranie widać tylko punkt wyjściowy i końcowy.
Problemem jest też sam dobór piosenek. Żadna z nich nie pasuje do kontekstu opowieści. Chwilami odnosiłem nawet wrażenie, że bohaterowie nie wiedzą, o czym śpiewają, bo na przykład scenie radosnej towarzyszy śpiewana rzewnie piosenka o rozczarowaniu życiem. Może gdyby bardziej postarano się zabawić oryginałami, podkręcono tempo? Ale nie, eksperymentów z formą muzyczną jest tu niewiele, zamiast tego reżyserka postawiła na zabawy obrazami, a to dodając muzyków towarzyszących śpiewającym bohaterom, a to tworząc iluzję zacierania granicy między snem a jawą, a to burząc "czwartą ścianę". Tyle tylko że niczego to nie wnosi, zabiera czas i odziera film z tego wszystkiego, co mogło być tu świetne. Gdyby nie było piosenek, reżyserka miałaby czas, żeby relacje pomiędzy postaciami pokazać rzetelnie, może byłoby nawet miejsce na wątek miłosny z prawdziwego zdarzenia.
Dobrze przynajmniej, że zrezygnowano ze sterylnego obrazu Warszawy. Glińska spróbowała inaczej pokazać stolicę i to jej się chwali. Szkoda tylko, że za odmiennymi widoczkami nie kryje się żadna głębia, dusza. Plenery stanowią po prostu scenografie dla kolejnych numerów muzycznych.
Glińska i spółka zanim wzięli się za robienie musicalu, najpierw powinni byli zobaczyć, jak to się robi. Doskonałą lekcją poglądową jest "Galavant".
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz