Just Jim (2015)
"Po prostu Jim" zaczyna się doskonale. Kiedy Craig Roberts przedstawia widzom głównego bohatera, była to właśnie ta mieszanka dziwactw, którą lubię. Reżyser (i zarazem odtwórca głównej roli) bezbłędnie pokazuje świat szarego nastolatka, który bardzo pragnąłby być zauważony, ale jest do tego niezdolny. Jakby w jego wewnętrznej konstrukcji brakowało elementów odpowiedzialnych za budowanie relacji z ludźmi. Rodzice ledwo go zauważają. Co jest i tak lepsze od tego, jak się ma sytuacja z rówieśnikami. Dla nich nie istnieje, chyba że jako ofiara niewybrednych żartów.
Zmagania Jima z własną społeczną niewidzialnością Roberts pokazuje przy użyciu prostych ale zawsze skutecznie działających środków. Stąd też pierwszy akt ze scenami szkolnymi i domowymi bardzo przypadł mi do gustu. Niestety, kiedy na ekranie pojawia się awatar mrocznej strony bohatera, rzecz zaczyna gwałtownie tracić swój urok. Postać Deana, stanowiąca kompletne przeciwieństwo Jima, funkcjonuje wyłącznie jako ekstrawagancka manifestacja sfrustrowanego bohatera. Jednak Roberts nie potrafi odpowiednio wykorzystać psychopatycznego magnetyzmu postaci. Nie realizuje również w pełni potencjału tkwiącego w niejednoznacznej relacji między Deanem a Jimem. Gdyby mocniej zaakcentował wątpliwości co do istnienia Deana jako fizycznego bytu, całość znacznie by na tym zyskała.
Ale to i tak nie rozwiązałoby podstawowego problemu "Po prostu Jim". A jest nim fakt, że reżyser nie odważył się na podróż w głąb Id. Im dłużej trwa film, tym jaśniejsze staje się to, że mrok i ekscentryzm są jedynie efekciarskimi chwytami, że sama opowieść będzie do końca grzeczna, miła i z bardzo prostym finałem. Reżyser ledwie uchyla drzwi ku krainie niejednoznaczności i zaraz je zatrzaskuje. W efekcie film jest pusty, nudny, a to, co mogło bawić, pozbawione jest jakiejkolwiek wartości stając się wyblakłą tapetą w obskurnym pokoiku motelowym.
Z całego filmu wynika tylko tyle, że Craig Roberts jako aktor podpatrzy sporo reżyserskich pomysłów. Już słyszy dzwony, ale niestety wciąż nie wie, w którym kościele. Póki co nie odnalazł własnego twórczego głosu. Przez to, poza pojedynczymi klipami i scenkami, nie ma na razie nic do zaoferowania.
Ocena: 3
Zmagania Jima z własną społeczną niewidzialnością Roberts pokazuje przy użyciu prostych ale zawsze skutecznie działających środków. Stąd też pierwszy akt ze scenami szkolnymi i domowymi bardzo przypadł mi do gustu. Niestety, kiedy na ekranie pojawia się awatar mrocznej strony bohatera, rzecz zaczyna gwałtownie tracić swój urok. Postać Deana, stanowiąca kompletne przeciwieństwo Jima, funkcjonuje wyłącznie jako ekstrawagancka manifestacja sfrustrowanego bohatera. Jednak Roberts nie potrafi odpowiednio wykorzystać psychopatycznego magnetyzmu postaci. Nie realizuje również w pełni potencjału tkwiącego w niejednoznacznej relacji między Deanem a Jimem. Gdyby mocniej zaakcentował wątpliwości co do istnienia Deana jako fizycznego bytu, całość znacznie by na tym zyskała.
Ale to i tak nie rozwiązałoby podstawowego problemu "Po prostu Jim". A jest nim fakt, że reżyser nie odważył się na podróż w głąb Id. Im dłużej trwa film, tym jaśniejsze staje się to, że mrok i ekscentryzm są jedynie efekciarskimi chwytami, że sama opowieść będzie do końca grzeczna, miła i z bardzo prostym finałem. Reżyser ledwie uchyla drzwi ku krainie niejednoznaczności i zaraz je zatrzaskuje. W efekcie film jest pusty, nudny, a to, co mogło bawić, pozbawione jest jakiejkolwiek wartości stając się wyblakłą tapetą w obskurnym pokoiku motelowym.
Z całego filmu wynika tylko tyle, że Craig Roberts jako aktor podpatrzy sporo reżyserskich pomysłów. Już słyszy dzwony, ale niestety wciąż nie wie, w którym kościele. Póki co nie odnalazł własnego twórczego głosu. Przez to, poza pojedynczymi klipami i scenkami, nie ma na razie nic do zaoferowania.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz