Nicht mein Tag (2014)
Odpowiedzialność. To jedna z cech cenionych najbardziej wśród dorosłych ludzi. Ba, to ona stała się miernikiem dojrzałości człowieka. Ale co, jeśli odpowiedzialność osiąga się poprzez negowanie własnej natury, poprzez tłamszenie tego, kim się jest? Na krótką metę daje to pożądane rezultaty: można założyć rodzinę, mieć spokojną, przyjemną egzystencję pełną prozaicznych dylematów. Ale z czasem coś zaczyna się dziać. Rodzina przestaje dawać szczęście. Ukochana osoba irytuje. Co gorsza, choć wciąż się jej pragnie, to pojawia się opór przed okazywaniem tego. Człowiek jest ciągle zmęczony, ponieważ przez 24 godziny na dobę jest strażnikiem samego siebie. Kiedy więc wewnętrzne "ja" ucieknie, destrukcja, jakiej dokona, będzie wprost proporcjonalna do czasu, przez jaki negowano jego potrzeby.
O tej ucieczce wewnętrznego "ja" próbuje opowiedzieć komedia "To nie mój dzień". W tym celu wykorzystana zostaje dość prosta metafora przestępcy i zakładnika. Punkt wyjścia nie jest tu szczególnie odkrywczy, ale starcie skrajnie różnych charakterów dawało szansę na niezły filmy. Niestety obraz Petera Thorwartha jest niemiecką komedią aż do bólu. A to oznacza walenie prosto z mostu dowcipami, które przy innym ich potraktowaniu byłyby zabawnymi. Tu niestety są po prostu łopatologicznym katalogiem oczywistości.
Owszem, czasami zdarzał się twórcom niezły pomysł, ale prawie nigdy nie jest on dobrze zrealizowany. Widać to w scenie, gdy jeden z bohaterów jest przekonany, że nakrył żonę na zdradzie albo kiedy pijany bohater wszczyna awanturę z Albańczykami. Ale najdziwaczniejsza jest sekwencja rodem z teledysku "Smack My Bitch Up". Dwadzieścia lat temu byłby to zapewne szczyt komediowego kunsztu. Dziś wyglądało to jedynie dziwacznie.
Ocena: 4
O tej ucieczce wewnętrznego "ja" próbuje opowiedzieć komedia "To nie mój dzień". W tym celu wykorzystana zostaje dość prosta metafora przestępcy i zakładnika. Punkt wyjścia nie jest tu szczególnie odkrywczy, ale starcie skrajnie różnych charakterów dawało szansę na niezły filmy. Niestety obraz Petera Thorwartha jest niemiecką komedią aż do bólu. A to oznacza walenie prosto z mostu dowcipami, które przy innym ich potraktowaniu byłyby zabawnymi. Tu niestety są po prostu łopatologicznym katalogiem oczywistości.
Owszem, czasami zdarzał się twórcom niezły pomysł, ale prawie nigdy nie jest on dobrze zrealizowany. Widać to w scenie, gdy jeden z bohaterów jest przekonany, że nakrył żonę na zdradzie albo kiedy pijany bohater wszczyna awanturę z Albańczykami. Ale najdziwaczniejsza jest sekwencja rodem z teledysku "Smack My Bitch Up". Dwadzieścia lat temu byłby to zapewne szczyt komediowego kunsztu. Dziś wyglądało to jedynie dziwacznie.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz