Jason Bourne (2016)
SPOILERY
Długo nie mogłem zobaczyć "Jasona Bourne'a". Za każdym razem, kiedy się na niego wybierałem, coś mi wypadało. Zacząłem się więc obawiać, że to los sugeruje mi, że z filmem jest coś niedobrego i nie powinienem marnować na niego czas. Na szczęście tym razem tak nie było.
To nie znaczy wcale, że "Jason Bourne" nie ma problemów. Ma i to całkiem spore, ale koniec końców nie przeszkodziły mi one w zabawie, jaką jest oglądanie tego filmu.
Po pierwsze film nie ma scenariusza. Szczątkowa fabuła składa się z samych odgrzewanych kotletów. W większości jest to powtórka z wcześniejszych Bourne'ów, ale Greengrass garściami czerpał też i z innych źródeł. Nie widać też, by szczególnie zależało mu na solidnych podstawach. W filmie jest kilka bardzo poważnych dziur logicznych, które pogrążyłyby mniej sprawnego w sztuce mydlenia widzom oczu reżysera.
Po drugie wyraźnie widać, że Greengrass nie miał pomysłu na fabułę. Dlatego też sięgnął po nadużywaną ostatnio formułę "origin story". Kiedy nie wiesz, co opowiedzieć, zawsze możesz sięgnąć do korzeni i pokazać, jak bohater stał się tym, kim jest teraz. Wystarczy jakaś tragedia, jeden lub dwóch złoczyńców i voilà – fabuła "pisze" się sama.
Po trzecie to nie jest w zasadzie film o Bournie. A w każdym razie trudno go zaliczyć do wcześniejszej trylogii. Greengrass stworzył (m.in. przez fakt sięgnięcia po formułę "origin story") kino komiksowe. Bourne jest tu niczym Batman. To, co znamy z poprzednich filmów, tu jest tylko szatami, za którymi kryje się typowy marvelowy produkcyjniak.
A jednak mimo całej masy problemów "Jasona Bourne'a" świetnie się ogląda. Greengrass udowadnia, że scenariusz nie jest mu potrzebny, że spokojnie może nie tylko grać znaczonymi kartami ile wręcz nam je wszystkie pokazać, bez skrywania jakichkolwiek zaskoczeń czy zwrotów akcji. Nie jest to mu bowiem do niczego potrzebne. Liczy się tylko sam "obrazotok". A tu Greengrass nic nie stracił ze swojego twórczego pazura. Wciąż pozostał mistrzem w tworzeniu przykuwającego uwagę widowiska ze scen gapienia się w ekrany i rozmów przez telefony lub podobne ustrojstwa. Reżyser nie ustaje w bombardowaniu widza rozchwianymi obrazami, dziwacznymi zbliżeniami na nieistotne elementy. Ale dzięki temu tworzy bardzo przekonującą iluzję "dziania się". Mnie to wystarczyło.
Bardzo spodobał mi się chaos i totalna demolka finałowego pościgu ulicami Vegas. Jeszcze bardziej spodobał mi się pomysł, by uczynić z Alicii Vikander czarny charakter. Jej Heather Lee to klasyczny psychopata: budzi zaufanie i sympatię, ale w rzeczywistości jest bezwzględną osobą, która wszelkimi sposobami dąży do wyznaczonego celu. Dlatego też bardzo żałuję, że w ostatniej scenie została praktycznie zneutralizowania. Fajnie byłoby, gdyby Jason Bourne zdemaskował ją dopiero w kolejnej części (gdyby ta miała kiedykolwiek powstać).
Ocena: 7
Długo nie mogłem zobaczyć "Jasona Bourne'a". Za każdym razem, kiedy się na niego wybierałem, coś mi wypadało. Zacząłem się więc obawiać, że to los sugeruje mi, że z filmem jest coś niedobrego i nie powinienem marnować na niego czas. Na szczęście tym razem tak nie było.
To nie znaczy wcale, że "Jason Bourne" nie ma problemów. Ma i to całkiem spore, ale koniec końców nie przeszkodziły mi one w zabawie, jaką jest oglądanie tego filmu.
Po pierwsze film nie ma scenariusza. Szczątkowa fabuła składa się z samych odgrzewanych kotletów. W większości jest to powtórka z wcześniejszych Bourne'ów, ale Greengrass garściami czerpał też i z innych źródeł. Nie widać też, by szczególnie zależało mu na solidnych podstawach. W filmie jest kilka bardzo poważnych dziur logicznych, które pogrążyłyby mniej sprawnego w sztuce mydlenia widzom oczu reżysera.
Po drugie wyraźnie widać, że Greengrass nie miał pomysłu na fabułę. Dlatego też sięgnął po nadużywaną ostatnio formułę "origin story". Kiedy nie wiesz, co opowiedzieć, zawsze możesz sięgnąć do korzeni i pokazać, jak bohater stał się tym, kim jest teraz. Wystarczy jakaś tragedia, jeden lub dwóch złoczyńców i voilà – fabuła "pisze" się sama.
Po trzecie to nie jest w zasadzie film o Bournie. A w każdym razie trudno go zaliczyć do wcześniejszej trylogii. Greengrass stworzył (m.in. przez fakt sięgnięcia po formułę "origin story") kino komiksowe. Bourne jest tu niczym Batman. To, co znamy z poprzednich filmów, tu jest tylko szatami, za którymi kryje się typowy marvelowy produkcyjniak.
A jednak mimo całej masy problemów "Jasona Bourne'a" świetnie się ogląda. Greengrass udowadnia, że scenariusz nie jest mu potrzebny, że spokojnie może nie tylko grać znaczonymi kartami ile wręcz nam je wszystkie pokazać, bez skrywania jakichkolwiek zaskoczeń czy zwrotów akcji. Nie jest to mu bowiem do niczego potrzebne. Liczy się tylko sam "obrazotok". A tu Greengrass nic nie stracił ze swojego twórczego pazura. Wciąż pozostał mistrzem w tworzeniu przykuwającego uwagę widowiska ze scen gapienia się w ekrany i rozmów przez telefony lub podobne ustrojstwa. Reżyser nie ustaje w bombardowaniu widza rozchwianymi obrazami, dziwacznymi zbliżeniami na nieistotne elementy. Ale dzięki temu tworzy bardzo przekonującą iluzję "dziania się". Mnie to wystarczyło.
Bardzo spodobał mi się chaos i totalna demolka finałowego pościgu ulicami Vegas. Jeszcze bardziej spodobał mi się pomysł, by uczynić z Alicii Vikander czarny charakter. Jej Heather Lee to klasyczny psychopata: budzi zaufanie i sympatię, ale w rzeczywistości jest bezwzględną osobą, która wszelkimi sposobami dąży do wyznaczonego celu. Dlatego też bardzo żałuję, że w ostatniej scenie została praktycznie zneutralizowania. Fajnie byłoby, gdyby Jason Bourne zdemaskował ją dopiero w kolejnej części (gdyby ta miała kiedykolwiek powstać).
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz