Morgan (2016)
SF w kinie zostało zawłaszczone przez wielkie widowiska, filmy głośne, pełne akcji, ze spektakularnymi obrazami/efektami specjalnymi. Co ma się nijak do tego, czym SF jest w literaturze. Dlatego też cieszę się za każdym razem, kiedy w kinie pojawia się coś, co odwołuje się do tego, co znam z książek. Luke Scott najwyraźniej podziela moje zdanie, ponieważ "Morgan" odwołuje się właśnie do literackiego wzorca fantastyki. Oznacza to pozornie prostą historię, która jednak wyrzuca odbiorcę z utartych ścieżek myślenia i zmusza do spojrzenia na sprawy z nowej perspektywy.
Niestety Scottowi udało się jedynie zaznaczyć takie podejście do fantastyki filmowej. Bo kiedy przyszło co do czego, to okazało się, że projekt przekraczał jego możliwości. Zamiast być ciekawą, oryginalną w formie, jeśli nie w treści, opowieścią o tym, gdzie kończy się nieuzasadniona agresja, a zaczyna walka o samostanowienie, powstał koktajl z filmów jego ojca. "Morgan" to połączenie "Obcego" Ridleya Scotta i "Blade Runnera". I jest to koktajl mało wyszukany. Luke Scott dość topornie buduje intrygę. Czego najlepszym dowodem jest to, że gdy tylko na ekranie pojawiła się postać grana przez Kate Marę, od razu wiedziałem, kim jest, przez co twist, jaki reżyser przygotował, mnie niczym nie zaskoczył.
A szkoda, bo postać Morgan przywodzi na myśl chociażby "Jestem legendą" Richarda Mathesona. Jak w książce, tak i tu ocena postaci zależy od punktu widzenia. Morgan jest bezwzględnym drapieżcą, niebezpiecznym pomimo niewinności i ignorancji co do swojej natury (a może właśnie dlatego). Kiedy więc przejawia agresywne działania, łatwo uznać ją za bestię, zagrożenie, które należy zlikwidować. Ale Morgan nie jest bytem samodzielnym. To sztucznie wyhodowana istota. Niewolnica mająca tak spreparowaną naturę, by była posłuszny. Eksperyment nie jest udany, więc Morgan emancypuje się, staje się samoświadoma. Tak patrząc na nią, jej brutalność przestaje być bezwzględnością zwierzęcego drapieżcy, a staje się desperacką walką o wolność i prawo do samostanowienia. Gdyby Scott potrafił to wykorzystać i właściwie opowiedzieć, powstałaby naprawdę mądra i zapadająca w pamięci opowieść. Ponieważ tak się nie stało, to jedyne, co zapamiętam (i co mi się naprawdę spodobało) to sceny mordowania i walk wręcz. Scott pokazał, że ma smykałkę do budowania scen akcji. Wychodzi mu to znacznie lepiej od scen, w których liczy się finezja i sprawne żonglowanie alegoriami.
Ocena: 5
Niestety Scottowi udało się jedynie zaznaczyć takie podejście do fantastyki filmowej. Bo kiedy przyszło co do czego, to okazało się, że projekt przekraczał jego możliwości. Zamiast być ciekawą, oryginalną w formie, jeśli nie w treści, opowieścią o tym, gdzie kończy się nieuzasadniona agresja, a zaczyna walka o samostanowienie, powstał koktajl z filmów jego ojca. "Morgan" to połączenie "Obcego" Ridleya Scotta i "Blade Runnera". I jest to koktajl mało wyszukany. Luke Scott dość topornie buduje intrygę. Czego najlepszym dowodem jest to, że gdy tylko na ekranie pojawiła się postać grana przez Kate Marę, od razu wiedziałem, kim jest, przez co twist, jaki reżyser przygotował, mnie niczym nie zaskoczył.
A szkoda, bo postać Morgan przywodzi na myśl chociażby "Jestem legendą" Richarda Mathesona. Jak w książce, tak i tu ocena postaci zależy od punktu widzenia. Morgan jest bezwzględnym drapieżcą, niebezpiecznym pomimo niewinności i ignorancji co do swojej natury (a może właśnie dlatego). Kiedy więc przejawia agresywne działania, łatwo uznać ją za bestię, zagrożenie, które należy zlikwidować. Ale Morgan nie jest bytem samodzielnym. To sztucznie wyhodowana istota. Niewolnica mająca tak spreparowaną naturę, by była posłuszny. Eksperyment nie jest udany, więc Morgan emancypuje się, staje się samoświadoma. Tak patrząc na nią, jej brutalność przestaje być bezwzględnością zwierzęcego drapieżcy, a staje się desperacką walką o wolność i prawo do samostanowienia. Gdyby Scott potrafił to wykorzystać i właściwie opowiedzieć, powstałaby naprawdę mądra i zapadająca w pamięci opowieść. Ponieważ tak się nie stało, to jedyne, co zapamiętam (i co mi się naprawdę spodobało) to sceny mordowania i walk wręcz. Scott pokazał, że ma smykałkę do budowania scen akcji. Wychodzi mu to znacznie lepiej od scen, w których liczy się finezja i sprawne żonglowanie alegoriami.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz