The Magnificent Seven (2016)
Z filmem "Siedmiu wspaniałych" jest jak z bajką opowiadaną przez dziadka na dobranoc. Kiedyś była to opowieść barwna, fascynująca, pełna energii i zdarzeń, które rozbudzały wyobraźnie. Dziś dziadek cierpi na demencję, więc jego opowieść robi się rozwlekła, często skupia na nieistotnych elementach, a sceny, które ewidentnie powinny być efekciarskie, są pozbawione żywiołowości.
Prezentacja postaci kuleje, głównie dlatego, że jest straszliwie rozwleczona. Co gorsza bohaterowie są kompletnie nijacy. Na całe szczęście każdy z siódemki jest przedstawicielem innej nacji rasowej, dzięki czemu można ich rozróżnić. Ponieważ jednak w ekipie jest trzech białych, więc oprócz rasy dostali jeszcze po jednej dodatkowej cesze, dzięki której mamy ich od siebie rozróżnić. W przypadku pozostałej czwórki, przynależność rasowa najwyraźniej twórcom wystarczyła.
Jednak podstawowym błędem, jeśli chodzi o prezentację postaci, jest to, że reżyserowi nie udało się uczynić z nich bohaterów. Ta banda łotrów, która z różnych powodów znalazła się w mieście, gdzie musi bronić bezbronnych, nie dokonuje transgresji, nie zostaje przekuta w ludzi, którzy odkrywają wartość strzeżenia cudzego dobra. Większość po prostu działa, jak automaty. Nieliczni przechodzą przemianę lub ujawniają dodatkowe motywacje, ale mają one charakter osobisty (Chisolm, Robicheaux). Jest tylko jedna osoba, której czyn można byłoby w innych okolicznościach interpretować, jako akt poświęcenia dla innych. Jednak reżyser zrobił z tego kolejny przykład jego natury "trickstera".
Sama fabuła jest banalnie prosta, co w tego rodzaju filmie nie powinno być wadą. I gdyby rzecz miała "power", nie zwróciłbym uwagi na to, że jest to w rzeczywistości pochwała dokonywania rzezi w obronie dóbr materialnych. Mora "Siedmiu wspaniałych" jest jasny: Jeśli coś mam, to bohaterstwem, dobrem najwyższym, jest bronienie tego, nawet jeśli w efekcie pokotem padnie setka, dwie, trzy setki ludzi. Najwyraźniej w Ameryce lęk przed utratą tego, co się posiada, jest silniejszy od lęku przed śmiercią. Mentalność osadnika po raz kolejny wygrywa z mentalnością nomady.
Jestem rozczarowany również finałową konfrontacją. Nie podoba mi się to, jak pracuje kamera, jak sekwencja ta jest montowana. Czułem, że wraz z trwaniem walk tempo powinno wzrastać. Prezentacja walk, chaosu, desperacji powinna mieść formę crescendo zaczynając gdzieś na poziomie mezzo forte, by zakończyć na fortissimo possibile. Tymczasem Fuqua serwuje nam jednostajność, która po chwili już staje się nieznośna.
I wreszcie muzyka. James Horner powinien już chyba przejść na emeryturę. Najlepsze kawałki muzyczne są bowiem niczym więcej, jak słabymi kopiami utworów, które przygotował do "Braveheart". A ponieważ tamten soundtrack uwielbiam, to podobne rozwiązania muzyczne tutaj tylko mnie irytowały.
Ocena: 4
Prezentacja postaci kuleje, głównie dlatego, że jest straszliwie rozwleczona. Co gorsza bohaterowie są kompletnie nijacy. Na całe szczęście każdy z siódemki jest przedstawicielem innej nacji rasowej, dzięki czemu można ich rozróżnić. Ponieważ jednak w ekipie jest trzech białych, więc oprócz rasy dostali jeszcze po jednej dodatkowej cesze, dzięki której mamy ich od siebie rozróżnić. W przypadku pozostałej czwórki, przynależność rasowa najwyraźniej twórcom wystarczyła.
Jednak podstawowym błędem, jeśli chodzi o prezentację postaci, jest to, że reżyserowi nie udało się uczynić z nich bohaterów. Ta banda łotrów, która z różnych powodów znalazła się w mieście, gdzie musi bronić bezbronnych, nie dokonuje transgresji, nie zostaje przekuta w ludzi, którzy odkrywają wartość strzeżenia cudzego dobra. Większość po prostu działa, jak automaty. Nieliczni przechodzą przemianę lub ujawniają dodatkowe motywacje, ale mają one charakter osobisty (Chisolm, Robicheaux). Jest tylko jedna osoba, której czyn można byłoby w innych okolicznościach interpretować, jako akt poświęcenia dla innych. Jednak reżyser zrobił z tego kolejny przykład jego natury "trickstera".
Sama fabuła jest banalnie prosta, co w tego rodzaju filmie nie powinno być wadą. I gdyby rzecz miała "power", nie zwróciłbym uwagi na to, że jest to w rzeczywistości pochwała dokonywania rzezi w obronie dóbr materialnych. Mora "Siedmiu wspaniałych" jest jasny: Jeśli coś mam, to bohaterstwem, dobrem najwyższym, jest bronienie tego, nawet jeśli w efekcie pokotem padnie setka, dwie, trzy setki ludzi. Najwyraźniej w Ameryce lęk przed utratą tego, co się posiada, jest silniejszy od lęku przed śmiercią. Mentalność osadnika po raz kolejny wygrywa z mentalnością nomady.
Jestem rozczarowany również finałową konfrontacją. Nie podoba mi się to, jak pracuje kamera, jak sekwencja ta jest montowana. Czułem, że wraz z trwaniem walk tempo powinno wzrastać. Prezentacja walk, chaosu, desperacji powinna mieść formę crescendo zaczynając gdzieś na poziomie mezzo forte, by zakończyć na fortissimo possibile. Tymczasem Fuqua serwuje nam jednostajność, która po chwili już staje się nieznośna.
I wreszcie muzyka. James Horner powinien już chyba przejść na emeryturę. Najlepsze kawałki muzyczne są bowiem niczym więcej, jak słabymi kopiami utworów, które przygotował do "Braveheart". A ponieważ tamten soundtrack uwielbiam, to podobne rozwiązania muzyczne tutaj tylko mnie irytowały.
Ocena: 4
"James Horner powinien już chyba przejść na emeryturę" On już nie musi tego robić, ponieważ trafił do nieba prawie rok temu. :)
OdpowiedzUsuńtak, ale nastąpiło to po tyn, jak zaczął pracę nad 7 wspaniałymi, a powinien był się cieszyć w spokoju ostatnimi miesiącami życia
Usuń