True Crimes (2016)
Spośród wszystkich światów równoległych jest tylko jeden, w którym "Prawdziwe zbrodnie" może być uznany za ciekawy. To świat, w którym Alexandros Avranas jest sztuczną inteligencją, wszyscy aktorzy są sztuczną inteligencją i docelowym odbiorcą jest sztuczna inteligencja. Wtedy dla widza-człowieka film byłby fascynującym studium tego, jak nas widzą androidy.
Bo "Prawdziwe zbrodnie" są jedynie imitacją filmu zrobioną przez kogoś, komu wydaje się, że rozumie ludzi, ale tak naprawdę potrafi tylko ich naśladować. Z daleka obraz świata wydaje się nawet normalny. Im jednak bliżej zaczynamy się przyglądać, tym wyraźniej widać drobiazgi, które pozwalają odkryć, że jest to fałsz.
Film sprawia wrażenie, jakby został źle zmontowany, jakby każda scena zaczynała się o ułamek sekundy za wcześnie i widz miał prawie możliwość zobaczenia, że aktorzy to maszyny, które ożywają na hasło "akcja", a na zawołanie "stop" popadają w elektroniczną katatonię. Kiedy już scena się rozkręca, to aktorzy grają w nich tak, jak to można oglądać w komediach wyśmiewających się z nabzdyczonych offowych teatrów eksperymentalnych. Każdy gest, każde słowo są skrajnie przerysowane tworząc nowy wymiar rzeczywistości, ale próbującej udawać zwyczajny świat. Króluje w tym Marton Csokas, który z takim oddaniem oddaje się nadekspresji, że mam nieodparte wrażenie, iż nie do końca wiedział, w czym gra. To, jak on prowadził postać pisarza podejrzanego o morderstwo, normalnie można zaobserwować tylko w purnonsensowej komedii, a "Prawdziwe zbrodnie" są poważnym dramatem mający artystyczne aspiracje.
Reszta aktorów wcale nie jest lepsza. Jim Carrey gra z taką miną, jakby przed chwilą zjadł coś zepsutego i właśnie zastanawiał się, czy zdąży do kibla zanim się z niego wyleje czy też nie. Jak się okazało, nie zdążył, a efekt tego wypadku możemy obejrzeć w scenie sraki... przepraszam, seksu. Agata Kulesza z kolei gra robota kuchennego. To znaczy żonę, ale przez cały film jej twarz pozostaje zastygnięta w jednym niezmiennym wyrazie, a jej rola polega przede wszystkim na gapieniu się.
Z kolei bohater grany przez Piotra Głowackiego całkiem słusznie nazywa się Wiktor. Wypada bowiem tak, jakby był na planie uwspółcześnionej wersji opowieści o Frankensteinie.
Z drugiej strony nie ma co dziwić się aktorom, skoro film ma bardzo słaby scenariusz. Gdzieś na jego dnie można odnaleźć ślady ciekawej intrygi, w której zbrodnia i poszukiwania sprawcy są jedynie pretekstem dla wojny o stołki i dążenie do wypełnienia osobistych ambicji. Jednak scenarzysta do spółki z reżyserem zrobili wszystko, by zatrzeć ślady tego interesującego (nawet jeśli mało odkrywczego) pomysłu. Najlepiej widać to na przykładzie kompletnie położonej konstrukcji głównego bohatera. To policjant, a do niedawna odnoszący sukcesy milicjant. O tym, że jest starym wygą, co chwilę przypominają nam kolejni bohaterowie w kwestiach dialogowych. Ponieważ doświadczenie zbierał w czasach PRLu, to powinien doskonale zdawać sobie sprawę z mechanizmów rządzących każdą zorganizowaną grupą. Tymczasem zachowuje się jak żółtodziób świeżo po szkole policyjnej, który z idealistycznym zapałem i kompletną ignorancją na to, jak naprawdę prowadzi się śledztwa, zabiera się za sprawę morderstwa, w którą uwikłani są policjanci na wysokich szczeblach drabiny dowodzenia. Główny bohater jest jak potwór Frankensteina: zlepiony z nieprzystających do siebie kawałków, które trzymają się razem wyłącznie za sprawą woli jego twórcy, choć efekt jest szkaradny.
Ocena: 2
Bo "Prawdziwe zbrodnie" są jedynie imitacją filmu zrobioną przez kogoś, komu wydaje się, że rozumie ludzi, ale tak naprawdę potrafi tylko ich naśladować. Z daleka obraz świata wydaje się nawet normalny. Im jednak bliżej zaczynamy się przyglądać, tym wyraźniej widać drobiazgi, które pozwalają odkryć, że jest to fałsz.
Film sprawia wrażenie, jakby został źle zmontowany, jakby każda scena zaczynała się o ułamek sekundy za wcześnie i widz miał prawie możliwość zobaczenia, że aktorzy to maszyny, które ożywają na hasło "akcja", a na zawołanie "stop" popadają w elektroniczną katatonię. Kiedy już scena się rozkręca, to aktorzy grają w nich tak, jak to można oglądać w komediach wyśmiewających się z nabzdyczonych offowych teatrów eksperymentalnych. Każdy gest, każde słowo są skrajnie przerysowane tworząc nowy wymiar rzeczywistości, ale próbującej udawać zwyczajny świat. Króluje w tym Marton Csokas, który z takim oddaniem oddaje się nadekspresji, że mam nieodparte wrażenie, iż nie do końca wiedział, w czym gra. To, jak on prowadził postać pisarza podejrzanego o morderstwo, normalnie można zaobserwować tylko w purnonsensowej komedii, a "Prawdziwe zbrodnie" są poważnym dramatem mający artystyczne aspiracje.
Reszta aktorów wcale nie jest lepsza. Jim Carrey gra z taką miną, jakby przed chwilą zjadł coś zepsutego i właśnie zastanawiał się, czy zdąży do kibla zanim się z niego wyleje czy też nie. Jak się okazało, nie zdążył, a efekt tego wypadku możemy obejrzeć w scenie sraki... przepraszam, seksu. Agata Kulesza z kolei gra robota kuchennego. To znaczy żonę, ale przez cały film jej twarz pozostaje zastygnięta w jednym niezmiennym wyrazie, a jej rola polega przede wszystkim na gapieniu się.
Z kolei bohater grany przez Piotra Głowackiego całkiem słusznie nazywa się Wiktor. Wypada bowiem tak, jakby był na planie uwspółcześnionej wersji opowieści o Frankensteinie.
Z drugiej strony nie ma co dziwić się aktorom, skoro film ma bardzo słaby scenariusz. Gdzieś na jego dnie można odnaleźć ślady ciekawej intrygi, w której zbrodnia i poszukiwania sprawcy są jedynie pretekstem dla wojny o stołki i dążenie do wypełnienia osobistych ambicji. Jednak scenarzysta do spółki z reżyserem zrobili wszystko, by zatrzeć ślady tego interesującego (nawet jeśli mało odkrywczego) pomysłu. Najlepiej widać to na przykładzie kompletnie położonej konstrukcji głównego bohatera. To policjant, a do niedawna odnoszący sukcesy milicjant. O tym, że jest starym wygą, co chwilę przypominają nam kolejni bohaterowie w kwestiach dialogowych. Ponieważ doświadczenie zbierał w czasach PRLu, to powinien doskonale zdawać sobie sprawę z mechanizmów rządzących każdą zorganizowaną grupą. Tymczasem zachowuje się jak żółtodziób świeżo po szkole policyjnej, który z idealistycznym zapałem i kompletną ignorancją na to, jak naprawdę prowadzi się śledztwa, zabiera się za sprawę morderstwa, w którą uwikłani są policjanci na wysokich szczeblach drabiny dowodzenia. Główny bohater jest jak potwór Frankensteina: zlepiony z nieprzystających do siebie kawałków, które trzymają się razem wyłącznie za sprawą woli jego twórcy, choć efekt jest szkaradny.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz