Sully (2016)
Wyobraź sobie taką oto sytuację: Masz ochotę na drożdżówkę z jabłkiem. Idziesz więc do cukierni, w której w przeszłości kupiłeś jedne z najlepszych ciast, jakie jadłeś w życiu. Widzisz wyłożone drożdżówki i na pierwszy rzut oka wyglądają w porządku. Kuszą kształtem, kolorem i wielkością. Kupujesz więc jedną. Pierwszy gryz... Nie jest dobrze. Ciasto okazuje się plastelinowe, zapychające, ale nie w pożądany sposób. Nie masz wątpliwości, że do jego wypieku wykorzystano składniki pośledniej jakości, a mąka i jaja stanowiły zapewne dodatek do spulchniaczy ciasta i innych sztucznych dodatków. Ale w końcu to tylko ciasto drożdżówki, więc bierzesz drugi gryz, a potem trzeci. I wciąż nic, samo mało apetyczne ciasto. A gdzie nadzienie? Sfrustrowany gryziesz drożdżówkę z drugiej strony. I znów dostajesz samo ciasto, do którego zresztą już się przyzwyczajasz i przestaje ci przeszkadzać. W końcu docierasz do nadzienia. Jabłka jest niewiele, zwłaszcza w stosunku do wielkości całej drożdżówki. Ale za to jak jest przyprawione! Skromnie, bez udziwnień, ale w idealnych proporcjach. Jedząc je czujesz się jak w niebie. Jednak po dwóch kęsach jest już po wszystkim i pozostaje tylko reszta bezsmakowego gluta.
Dokładnie takie wrażenie towarzyszyło mi, kiedy oglądałem najnowszy film Clinta Eastwooda "Sully". W przeważającej części jest to rzecz pozbawiona charakteru, coś, co mógłby nakręcić dobry wyrobnik bez wyobraźni. Nie można filmowi zarzucić poważniejszych błędów, ale zarazem nie ma w sobie nic, co by go w jakikolwiek sposób wyróżniało, określało.
"Sully" zaczyna się od ciekawego pomysłu polegającego na próbie przyjrzenia się nie narodzinom bohatera, ale temu, co się dzieje, kiedy bohater zostaje obwołany. Jak sam zainteresowany radzi sobie z tą sytuacją, jak prawa entropii zaczynają działać starając się zniwelować wartość bohaterskiego czynu, odwrócić go w coś przeciwnego. Szybko jednak okazuje się, że Eastwood nie ma cierpliwości ani chęci do budowania intymnego, niejednoznacznego obrazu stanowiącego próbę przeniknięcia w głąb ludzkiej duszy. Gdyby nie Tom Hanks, który dwoi się i troi, by nadać granej przez siebie postaci jakąś emocjonalną trójwymiarowość, dostalibyśmy postać płaską i pustą niczym niezapisana kartka papieru.
Co gorsza, w trakcie filmu Eastwood kilkakrotnie zmienia punkt ciężkości. A to pojawiają się reminiscencje bohatera z jego przeszłości, których wartość narracyjna jest znikoma. Innym razem reżyser kompletnie zmienia punkt widzenia, odchodzi od bohatera i pokazuje wydarzenia z perspektywy czy to pasażerów feralnego lotu czy też ratowników. Rozbija to i tak już sfragmentaryzowaną fabułę czyniąc z "Sully'ego" film w gruncie rzeczy o niczym, okraszony na koniec patetyczną mową patriotyczną, którą Eastwood naprawdę mógł sobie darować.
Jednak w tej dziwacznej, patchworkowej konstrukcji jest też miejsce na kilkanaście minut niezwykle emocjonalnej opowieści, która chwyta za serce, wzrusza, krzepi, trzyma w napięciu. To fragment poświęcony samej katastrofie i akcji ratunkowej. Eastwood słusznie postawił tu na prostotę, pozwolił historii samej się opowiadać, a jego ingerencja jest subtelna i na pierwszy rzut oka niewyczuwalna. Te sekwencje robią film. To dzięki nim uważam "Sully'ego" za najlepsze dzieło reżysera od czasu "Invictusa". Choć to niestety dużo nie znaczy. "Snajper" i "J. Edgar" to filmy poniżej wszelkiej krytyki, "Jersey Boys" są tylko minimalnie lepsi, a "Medium" ledwo ociera się o przeciętność.
Ocena: 6
Dokładnie takie wrażenie towarzyszyło mi, kiedy oglądałem najnowszy film Clinta Eastwooda "Sully". W przeważającej części jest to rzecz pozbawiona charakteru, coś, co mógłby nakręcić dobry wyrobnik bez wyobraźni. Nie można filmowi zarzucić poważniejszych błędów, ale zarazem nie ma w sobie nic, co by go w jakikolwiek sposób wyróżniało, określało.
"Sully" zaczyna się od ciekawego pomysłu polegającego na próbie przyjrzenia się nie narodzinom bohatera, ale temu, co się dzieje, kiedy bohater zostaje obwołany. Jak sam zainteresowany radzi sobie z tą sytuacją, jak prawa entropii zaczynają działać starając się zniwelować wartość bohaterskiego czynu, odwrócić go w coś przeciwnego. Szybko jednak okazuje się, że Eastwood nie ma cierpliwości ani chęci do budowania intymnego, niejednoznacznego obrazu stanowiącego próbę przeniknięcia w głąb ludzkiej duszy. Gdyby nie Tom Hanks, który dwoi się i troi, by nadać granej przez siebie postaci jakąś emocjonalną trójwymiarowość, dostalibyśmy postać płaską i pustą niczym niezapisana kartka papieru.
Co gorsza, w trakcie filmu Eastwood kilkakrotnie zmienia punkt ciężkości. A to pojawiają się reminiscencje bohatera z jego przeszłości, których wartość narracyjna jest znikoma. Innym razem reżyser kompletnie zmienia punkt widzenia, odchodzi od bohatera i pokazuje wydarzenia z perspektywy czy to pasażerów feralnego lotu czy też ratowników. Rozbija to i tak już sfragmentaryzowaną fabułę czyniąc z "Sully'ego" film w gruncie rzeczy o niczym, okraszony na koniec patetyczną mową patriotyczną, którą Eastwood naprawdę mógł sobie darować.
Jednak w tej dziwacznej, patchworkowej konstrukcji jest też miejsce na kilkanaście minut niezwykle emocjonalnej opowieści, która chwyta za serce, wzrusza, krzepi, trzyma w napięciu. To fragment poświęcony samej katastrofie i akcji ratunkowej. Eastwood słusznie postawił tu na prostotę, pozwolił historii samej się opowiadać, a jego ingerencja jest subtelna i na pierwszy rzut oka niewyczuwalna. Te sekwencje robią film. To dzięki nim uważam "Sully'ego" za najlepsze dzieło reżysera od czasu "Invictusa". Choć to niestety dużo nie znaczy. "Snajper" i "J. Edgar" to filmy poniżej wszelkiej krytyki, "Jersey Boys" są tylko minimalnie lepsi, a "Medium" ledwo ociera się o przeciętność.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz