Underworld: Blood Wars (2016)
Na "Wojny krwi" poszedłem siłą rozpędu, bo widziałem poprzednie części. Choć z "Przebudzenia" kompletnie nic nie pamiętam. To, co tym razem zobaczyłem, wzbudziło moje zainteresowanie. Pomyślałem sobie, że chętnie był to obejrzał... gdyby tylko był to serial.
Wszystko w "Underworld 5" jest bowiem stworzone zgodnie z filozofią obowiązującą obecnie w serialach telewizyjnych. Począwszy od fabuły, która pełna jest intryg i wątków pobocznych, przez sposób kręcenia poszczególnych scen, a na grze aktorskiej i kształcie bohaterów skończywszy. Wrażenie to wzmacnia jeszcze fakt, że większość obsady znam z małego ekranu: Menzies był demonicznym adwersarzem bohaterów serialu "Outlander", Pulver pojedynkowała się na spryt z Sherlockiem, a kim był Dance, chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać.
Gdyby "Underworld: Wojny krwi" był serialem stacji Starz, wszystkie wymienione przed chwilą elementy byłyby zaletami. Jednak próba wciśnięcia 10-odcinkowego show w półtoragodzinny metraż nie mogło się udać. Nie ma tu czasu i miejsca na to, żeby poszczególne wątki wybrzmiały. Twórcy więc strzelają seriami i kiedy przetrawiło się jeden pomysł fabularny, przez ekran zdążyło już przelecieć kolejnych pięć wątków. Reżyserka uwielbia też skupiać swoją uwagę na postaciach drugiego planu, co w serialu miałoby sens, dodawałoby bowiem kolejnych warstw opowieści i budowało iluzję narracyjnego rozmachu. W kinie jednak budzi tylko zamęt. Jak choćby postać Gregora. Obok Mariusa jest jedynym wilkołakiem nazwanym z imienia. Niby jest zwykłym pachołkiem, a mimo to reżyserka wielokrotnie skupia na nim uwagę kamery (a przez to i widzów).
Jeśli chodzi o zdjęcia i sceny akcji, to jest to typowa telewizyjna sieczka. "Underworldowi" bliżej jest do "Spartacusa" czy "Arrow" niż do kinowych widowisk fantasy. To też by mi nie przeszkadzało, gdyby "Wojny krwi" były serialem. Niestety na dużym ekranie większość scen akcji wypada śmiesznie. Co akurat miało też swoje zalety. Sprawiło, że w paru miejsca się zaśmiałem.
Ocena: 5
Wszystko w "Underworld 5" jest bowiem stworzone zgodnie z filozofią obowiązującą obecnie w serialach telewizyjnych. Począwszy od fabuły, która pełna jest intryg i wątków pobocznych, przez sposób kręcenia poszczególnych scen, a na grze aktorskiej i kształcie bohaterów skończywszy. Wrażenie to wzmacnia jeszcze fakt, że większość obsady znam z małego ekranu: Menzies był demonicznym adwersarzem bohaterów serialu "Outlander", Pulver pojedynkowała się na spryt z Sherlockiem, a kim był Dance, chyba nikomu nie trzeba wyjaśniać.
Gdyby "Underworld: Wojny krwi" był serialem stacji Starz, wszystkie wymienione przed chwilą elementy byłyby zaletami. Jednak próba wciśnięcia 10-odcinkowego show w półtoragodzinny metraż nie mogło się udać. Nie ma tu czasu i miejsca na to, żeby poszczególne wątki wybrzmiały. Twórcy więc strzelają seriami i kiedy przetrawiło się jeden pomysł fabularny, przez ekran zdążyło już przelecieć kolejnych pięć wątków. Reżyserka uwielbia też skupiać swoją uwagę na postaciach drugiego planu, co w serialu miałoby sens, dodawałoby bowiem kolejnych warstw opowieści i budowało iluzję narracyjnego rozmachu. W kinie jednak budzi tylko zamęt. Jak choćby postać Gregora. Obok Mariusa jest jedynym wilkołakiem nazwanym z imienia. Niby jest zwykłym pachołkiem, a mimo to reżyserka wielokrotnie skupia na nim uwagę kamery (a przez to i widzów).
Jeśli chodzi o zdjęcia i sceny akcji, to jest to typowa telewizyjna sieczka. "Underworldowi" bliżej jest do "Spartacusa" czy "Arrow" niż do kinowych widowisk fantasy. To też by mi nie przeszkadzało, gdyby "Wojny krwi" były serialem. Niestety na dużym ekranie większość scen akcji wypada śmiesznie. Co akurat miało też swoje zalety. Sprawiło, że w paru miejsca się zaśmiałem.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz