Assassin's Creed (2016)
Justin Kurzel niech ucieka z Hollywood, póki jeszcze może! Jestem przerażony tym, co robi po opuszczeniu Australii. Po obejrzeniu "Snowtown" wierzyłem, że oto pojawił się w światowym kinie nowy ciekawy głos z australijskim rodowodem. "Makbet" był dla mnie ciosem w plecy, dziełem tak pretensjonalnym, że trudnym do zniesienia. Niestety "Assassin's Creed" to powtórka z rozrywki... nie, to nie jest właściwy dobór słów. Trudno jest bowiem mówić tutaj o "rozrywce".
W "Assassin's Creed" jak w soczewce skupiają się wszystkie kłopoty współczesnego kina wysokobudżetowego, które próbuje coś artystycznie znaczyć w kontekście konkurencji, jaką stanowią seriale. Widać więc, że twórcy "Assassin's Creed" marzyli o rozbudowanej fabule. Problem w tym, że w ciągu dwóch godzin nie da się tego po prostu dobrze zrobić. Szczególnie jeśli jednocześnie tworzy się historię typu "origin", a z czymś takim mamy tutaj do czynienia. Jesteśmy więc zalewani setkami faktów z mitologii świata przedstawionego. 3/4 filmu sprawia wrażenie podręcznika gracza, z którego dowiadujemy się o głównych organizacjach, kluczowych artefaktach i dostajemy trochę wyjaśnień na temat tego, jak "funkcjonują" pokazywane w filmie cuda techniki.
Do tego dochodzi cała masa bohaterów teoretycznie drugoplanowych, ale w rzeczywistości na tyle ważnych, że jako widzowie powinniśmy w nie zainwestować swoją uwagę i emocje. Co również się nie udaje. Szczególnie jeśli chodzi o innych asasynów. Twórcy najpierw chwilę nam ich pokazują, po czym następuje cała sekwencja, w której powinniśmy się przejmować tym, czy przeżyją czy heroicznie się poświęcą. Ale mnie byli kompletnie obojętni, naprawdę nic dla mnie nie znaczyli.
W serialu powyższe cele można spokojnie osiągnąć. Informacje na temat świata przedstawionego można dawkować, wątki poboczne również. A w takich "Piratach" genezę jednego z głównych bohaterów poznaliśmy dopiero w drugim sezonie i to również nie w jednym odcinku, ale stopniowo przez cały sezon. Twórcy "Assassin's Creed" próbowali osiągnąć więc w dwie godziny to, na co w serialach poświęca się od kilku do kilkunastu godzin!
Na to wszystko nakłada się niechlujność scenariuszowa, która jest prawdopodobnie efektem zbyt dużej liczby osób zajmujących się na przestrzeni czasu tekstem. Z jednej strony więc dużo czasu zajmuje bombardowanie widza faktami, a z drugiej kompletnie ignoruje się konieczność choćby zasugerowania, jak kolejne sceny wiążą się ze sobą. Z samego filmu nie sposób się domyślić, jak asasyni zebrani w wielkim laboratorium templariuszy wiedzieli, że powinni się zorganizować, że powinni akurat w tym momencie zaatakować. Nikogo z twórców nie obchodzą pytania o to, skąd bohater wie, gdzie ma się pojawić w finale... on po prostu się tam pojawia i tyle. Za to wcześniej jesteśmy skazani na wysłuchiwanie wyjaśnień dotyczących pewnego obrazu, który widzimy raz w całym filmie i to przez bardzo krótką chwilę.
Odrębnym problemem jest to, że twórcy najwyraźniej wstydzą się growych korzeni "Assassin's Creed". Z każdej sceny bije po oczach ambicja stworzenia dzieła intelektualnego, głębokiego. Nie wiem, czy Kurzel zawsze miał do tego skłonności? Jeśli tak, to w "Snowtown" dobrze się z tym krył. Jednak i w "Makbecie" i w "Assassin's Creed" traci kontrolę nad pompatycznością przesłania. Oglądając ten film miałem wrażenie, że reżyser chciał zrobić coś na kształt "Łowcy androidów" – dzieło, które może mieć korzenie w pulpie, ale które pozostawi ją daleko za sobą i stanie się inspiracją dla wielu teorii i refleksji. Stąd tematem przewodnim jest paradoks wolnej woli, który Kurzel odmienia przez wszystkie przypadki. Stąd też bardzo chciał, żeby relacja między głównym bohaterem a postacią graną przez Cotillard była jak najbardziej ambiwalentna. Ale nic z tego mu nie wychodzi. Kurzel koniec końców zamiast to widzom przekazać, woli im to po prostu powiedzieć.
Poświęciłem wiele miejsca na krytykę "Assassin's Creed". A jednak, pomimo tych wszystkich wad, film nawet mi się spodobał. Ma fajne zdjęcia, przypadła mi do gustu sekwencja ucieczki podczas drugiej regresji. Przede wszystkim jednak film uratował w moich oczach (a raczej uszach) brat reżysera, Jed Kurzel. Skomponowana przez niego muzyka działała na mnie, tworzyła świetny klimat, który mi się udzielał. Przy stworzonych przez niego dźwiękach wiele scen "kupowałem", dawałem się ponieść budowanemu przez nie nastrojowi. Gdyby nie Jed Kurzel "Assassin's Creed" byłby dla mnie filmem straconym.
Ocena: 5
W "Assassin's Creed" jak w soczewce skupiają się wszystkie kłopoty współczesnego kina wysokobudżetowego, które próbuje coś artystycznie znaczyć w kontekście konkurencji, jaką stanowią seriale. Widać więc, że twórcy "Assassin's Creed" marzyli o rozbudowanej fabule. Problem w tym, że w ciągu dwóch godzin nie da się tego po prostu dobrze zrobić. Szczególnie jeśli jednocześnie tworzy się historię typu "origin", a z czymś takim mamy tutaj do czynienia. Jesteśmy więc zalewani setkami faktów z mitologii świata przedstawionego. 3/4 filmu sprawia wrażenie podręcznika gracza, z którego dowiadujemy się o głównych organizacjach, kluczowych artefaktach i dostajemy trochę wyjaśnień na temat tego, jak "funkcjonują" pokazywane w filmie cuda techniki.
Do tego dochodzi cała masa bohaterów teoretycznie drugoplanowych, ale w rzeczywistości na tyle ważnych, że jako widzowie powinniśmy w nie zainwestować swoją uwagę i emocje. Co również się nie udaje. Szczególnie jeśli chodzi o innych asasynów. Twórcy najpierw chwilę nam ich pokazują, po czym następuje cała sekwencja, w której powinniśmy się przejmować tym, czy przeżyją czy heroicznie się poświęcą. Ale mnie byli kompletnie obojętni, naprawdę nic dla mnie nie znaczyli.
W serialu powyższe cele można spokojnie osiągnąć. Informacje na temat świata przedstawionego można dawkować, wątki poboczne również. A w takich "Piratach" genezę jednego z głównych bohaterów poznaliśmy dopiero w drugim sezonie i to również nie w jednym odcinku, ale stopniowo przez cały sezon. Twórcy "Assassin's Creed" próbowali osiągnąć więc w dwie godziny to, na co w serialach poświęca się od kilku do kilkunastu godzin!
Na to wszystko nakłada się niechlujność scenariuszowa, która jest prawdopodobnie efektem zbyt dużej liczby osób zajmujących się na przestrzeni czasu tekstem. Z jednej strony więc dużo czasu zajmuje bombardowanie widza faktami, a z drugiej kompletnie ignoruje się konieczność choćby zasugerowania, jak kolejne sceny wiążą się ze sobą. Z samego filmu nie sposób się domyślić, jak asasyni zebrani w wielkim laboratorium templariuszy wiedzieli, że powinni się zorganizować, że powinni akurat w tym momencie zaatakować. Nikogo z twórców nie obchodzą pytania o to, skąd bohater wie, gdzie ma się pojawić w finale... on po prostu się tam pojawia i tyle. Za to wcześniej jesteśmy skazani na wysłuchiwanie wyjaśnień dotyczących pewnego obrazu, który widzimy raz w całym filmie i to przez bardzo krótką chwilę.
Odrębnym problemem jest to, że twórcy najwyraźniej wstydzą się growych korzeni "Assassin's Creed". Z każdej sceny bije po oczach ambicja stworzenia dzieła intelektualnego, głębokiego. Nie wiem, czy Kurzel zawsze miał do tego skłonności? Jeśli tak, to w "Snowtown" dobrze się z tym krył. Jednak i w "Makbecie" i w "Assassin's Creed" traci kontrolę nad pompatycznością przesłania. Oglądając ten film miałem wrażenie, że reżyser chciał zrobić coś na kształt "Łowcy androidów" – dzieło, które może mieć korzenie w pulpie, ale które pozostawi ją daleko za sobą i stanie się inspiracją dla wielu teorii i refleksji. Stąd tematem przewodnim jest paradoks wolnej woli, który Kurzel odmienia przez wszystkie przypadki. Stąd też bardzo chciał, żeby relacja między głównym bohaterem a postacią graną przez Cotillard była jak najbardziej ambiwalentna. Ale nic z tego mu nie wychodzi. Kurzel koniec końców zamiast to widzom przekazać, woli im to po prostu powiedzieć.
Poświęciłem wiele miejsca na krytykę "Assassin's Creed". A jednak, pomimo tych wszystkich wad, film nawet mi się spodobał. Ma fajne zdjęcia, przypadła mi do gustu sekwencja ucieczki podczas drugiej regresji. Przede wszystkim jednak film uratował w moich oczach (a raczej uszach) brat reżysera, Jed Kurzel. Skomponowana przez niego muzyka działała na mnie, tworzyła świetny klimat, który mi się udzielał. Przy stworzonych przez niego dźwiękach wiele scen "kupowałem", dawałem się ponieść budowanemu przez nie nastrojowi. Gdyby nie Jed Kurzel "Assassin's Creed" byłby dla mnie filmem straconym.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz