Perfetti sconosciuti (2016)
SPOILERY
"Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" zafascynowało mnie bardziej, niż może to sugerować sama ocena. Głównie przez fakt, że jestem niezwykle zaskoczony własną reakcją na film. Jedną z pierwszych myśli po jego obejrzeniu, było u mnie: "cóż za przerażającą wizję świata tworzy reżyser, że niby ludzi nie wiążą już nawet dramaty, przez co muszą jej sobie wymyślać". Ale zaraz dotarło do mnie, że to co widziałem jest niczym innym jak typowym LARPem. A RPGi są mi bliskie i wcale nie uważam ich za wyraz patologii. Dlaczego więc moja pierwsza reakcja była tak pesymistyczna? To pytanie zafascynowało mnie bardziej niż sam film. Ale to właśnie film wywołał u mnie taką reakcję, więc z tego już powodu jestem bardzo wdzięczny twórcom, że go zrobili.
Kiedy zacząłem się zastanawiać nad sobą w kontekście tego filmu, to doszedłem do wniosku, że z jakiegoś powodu nie uznaję bohaterów filmu za graczy, że ich deklaracje o tym, że tylko udaję uznaję za takie samo kłamstwo, jak wszystko, czego świadkiem byłem wcześniej. Zapewne spore znaczenie ma fakt, tabletop RPG kojarzę głównie z fantastyką (THAC0!!!). Granie siebie (nawet jeśli ta wersja nas nie ma z nami nic wspólnego), kiedy można być dosłownie kimkolwiek, wydaje mi się mało atrakcyjne. A symulowanie tego, co tak naprawdę można prawdziwie przeżyć, pozbawione głębszego sensu. Dlatego też sytuację ukazaną w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" uznałem nie tyle za odmianę LARPu osadzoną w alternatywnej wersji naszego świata, ile za posuniętą do ekstremum skłonność do fałszowania swojego życia przed sobą i bliskimi poprzez portale społecznościowe (Facebook, Instagram, Twitter, itp. itd.) Portale te tworzą "namacalne dowody" – wrzucone zdjęcie, opatrzone jeszcze odpowiednim opisem, tworzy kontekst, który z realiami ma niewiele wspólnego, ale świat to właśnie widzi i to uznaje za prawdę. Bohaterowie grają, ale jednocześnie tworzą alternatywne wpisy biograficzne, które zniekształcą rzeczywistość. Bowiem w ich grze fałsz przeplata się z prawdą, a sceny zaaranżowane w wąskim gronie z rzeczywistymi wydarzeniami, których nie byli w stanie przewidzieć. A w takiej sytuacji, jak oddzielić grę o reszty życia. Przecież normalnie również "kłamie się w miłym towarzystwie".
I to, na wyższym poziomie, abstrahując od jednostkowych narracji, jest kolejna rzecz, która zafascynowała mnie w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Film przypomniał mi, dlaczego kiedyś interesowałem się psychoterapią. Chodzi o związany z nią pozorny paradoks. Teoretycznie w psychoterapii liczy się prawda. W praktyce liczy się jednak kłamstwo. Prawa, dla uproszczenia nazwijmy ją "obiektywną", jest bowiem w niczym więcej, jak wzorem matematycznym, który pozostaje niezmienny niezależnie od tego, czyja ręka go napisze. Ale kłamstwo... to już jest rzecz indywidualna. Na co zwrócić uwagę, co pominąć, jakich ozdobników (i ile dodać), całkowicie mijać się z faktami, czy zmieniać je w sposób trudny do zauważenia – każda z miliona decyzji składających się na konstrukcję kłamstwa jest wyjątkowa. Można się więc z niego dowiedzieć o jednostce całej subiektywnej prawdy. Psychoterapia to forma kryptografii, nauka łamania kodów i algorytmów, które decydują o kształcie kłamstwa. Te kody i algorytmy są elementami składowymi indywidualnego, niepowtarzalnego "ja". I właśnie te mechanizmy odtwarza w kontrolowanych warunkach reżyser "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Na ekranie możemy zaobserwować, jak fikcja przeplata się z prawdą, jak mechanizmy obronne wykorzystują kompromitujące fakty, by objawiając je światu jednocześnie zatrzeć ich rzeczywisty kształt. A ponieważ układ odniesienia zostaje odkryty dopiero na końcu filmu, przez większość jego trwania kupujemy wszystko, co słyszymy i widzimy. Jesteśmy więc świadkami, którzy zostali oszukani i się nie zorientowali do czasu, kiedy postanowiono im złudność ich obserwacji objawić.
Jednak sam film nie był dla mnie zbyt dobrze wyważony. Lubię tego rodzaju włoskie produkcje za sprawą mieszanki komedii i dramatów, beztroski i ckliwości. Tutaj humoru jest odpowiednia dawka – wielokrotnie śmiałem się w głos. Intelektualnie jest też pożywką do rozmyślań. Ale ckliwości jest tu za mało. Więcej cukru, więcej wzruszeń, więcej smutku! Bez tego całość jest rozchwiana, chłodna, zwiększa dystans między widzem a bohaterem.
Ocena: 6
"Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" zafascynowało mnie bardziej, niż może to sugerować sama ocena. Głównie przez fakt, że jestem niezwykle zaskoczony własną reakcją na film. Jedną z pierwszych myśli po jego obejrzeniu, było u mnie: "cóż za przerażającą wizję świata tworzy reżyser, że niby ludzi nie wiążą już nawet dramaty, przez co muszą jej sobie wymyślać". Ale zaraz dotarło do mnie, że to co widziałem jest niczym innym jak typowym LARPem. A RPGi są mi bliskie i wcale nie uważam ich za wyraz patologii. Dlaczego więc moja pierwsza reakcja była tak pesymistyczna? To pytanie zafascynowało mnie bardziej niż sam film. Ale to właśnie film wywołał u mnie taką reakcję, więc z tego już powodu jestem bardzo wdzięczny twórcom, że go zrobili.
Kiedy zacząłem się zastanawiać nad sobą w kontekście tego filmu, to doszedłem do wniosku, że z jakiegoś powodu nie uznaję bohaterów filmu za graczy, że ich deklaracje o tym, że tylko udaję uznaję za takie samo kłamstwo, jak wszystko, czego świadkiem byłem wcześniej. Zapewne spore znaczenie ma fakt, tabletop RPG kojarzę głównie z fantastyką (THAC0!!!). Granie siebie (nawet jeśli ta wersja nas nie ma z nami nic wspólnego), kiedy można być dosłownie kimkolwiek, wydaje mi się mało atrakcyjne. A symulowanie tego, co tak naprawdę można prawdziwie przeżyć, pozbawione głębszego sensu. Dlatego też sytuację ukazaną w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie" uznałem nie tyle za odmianę LARPu osadzoną w alternatywnej wersji naszego świata, ile za posuniętą do ekstremum skłonność do fałszowania swojego życia przed sobą i bliskimi poprzez portale społecznościowe (Facebook, Instagram, Twitter, itp. itd.) Portale te tworzą "namacalne dowody" – wrzucone zdjęcie, opatrzone jeszcze odpowiednim opisem, tworzy kontekst, który z realiami ma niewiele wspólnego, ale świat to właśnie widzi i to uznaje za prawdę. Bohaterowie grają, ale jednocześnie tworzą alternatywne wpisy biograficzne, które zniekształcą rzeczywistość. Bowiem w ich grze fałsz przeplata się z prawdą, a sceny zaaranżowane w wąskim gronie z rzeczywistymi wydarzeniami, których nie byli w stanie przewidzieć. A w takiej sytuacji, jak oddzielić grę o reszty życia. Przecież normalnie również "kłamie się w miłym towarzystwie".
I to, na wyższym poziomie, abstrahując od jednostkowych narracji, jest kolejna rzecz, która zafascynowała mnie w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Film przypomniał mi, dlaczego kiedyś interesowałem się psychoterapią. Chodzi o związany z nią pozorny paradoks. Teoretycznie w psychoterapii liczy się prawda. W praktyce liczy się jednak kłamstwo. Prawa, dla uproszczenia nazwijmy ją "obiektywną", jest bowiem w niczym więcej, jak wzorem matematycznym, który pozostaje niezmienny niezależnie od tego, czyja ręka go napisze. Ale kłamstwo... to już jest rzecz indywidualna. Na co zwrócić uwagę, co pominąć, jakich ozdobników (i ile dodać), całkowicie mijać się z faktami, czy zmieniać je w sposób trudny do zauważenia – każda z miliona decyzji składających się na konstrukcję kłamstwa jest wyjątkowa. Można się więc z niego dowiedzieć o jednostce całej subiektywnej prawdy. Psychoterapia to forma kryptografii, nauka łamania kodów i algorytmów, które decydują o kształcie kłamstwa. Te kody i algorytmy są elementami składowymi indywidualnego, niepowtarzalnego "ja". I właśnie te mechanizmy odtwarza w kontrolowanych warunkach reżyser "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Na ekranie możemy zaobserwować, jak fikcja przeplata się z prawdą, jak mechanizmy obronne wykorzystują kompromitujące fakty, by objawiając je światu jednocześnie zatrzeć ich rzeczywisty kształt. A ponieważ układ odniesienia zostaje odkryty dopiero na końcu filmu, przez większość jego trwania kupujemy wszystko, co słyszymy i widzimy. Jesteśmy więc świadkami, którzy zostali oszukani i się nie zorientowali do czasu, kiedy postanowiono im złudność ich obserwacji objawić.
Jednak sam film nie był dla mnie zbyt dobrze wyważony. Lubię tego rodzaju włoskie produkcje za sprawą mieszanki komedii i dramatów, beztroski i ckliwości. Tutaj humoru jest odpowiednia dawka – wielokrotnie śmiałem się w głos. Intelektualnie jest też pożywką do rozmyślań. Ale ckliwości jest tu za mało. Więcej cukru, więcej wzruszeń, więcej smutku! Bez tego całość jest rozchwiana, chłodna, zwiększa dystans między widzem a bohaterem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz