Porady na zdrady (2016)
"Porady na zdrady" to pierwszy film Zatorskiego, jaki obejrzałem. I teraz jestem sobie już w stanie wyobrazić ból, jaki czuje się będąc rozdziewiczanym przez nieudolnego kochanka. Zatorski bardzo się stara, ale widać, że jego wiedza na temat tego, czym jest komedia romantyczna, jest po pierwsze teoretyczna, a po drugie mocno dziurawa.
A przecież zawsze wydawało mi się, że nie mam prawie żadnych wymagań, jeśli chodzi o komedie romantyczne. Podobają mi się rzeczy, które większość ocenia nisko (pierwszy przykład z brzegu - "Heaven Sent"). Potrzebuję po prostu pary sympatycznych bohaterów i uczucia, w które będę w stanie uwierzyć. Reszta – z samą fabułą na czele – jest dla mnie nieistotna i wszelkie niedostatki jestem w stanie bez problemu zignorować.
Tymczasem "Porady na zdrady" nie funkcjonują jako komedia romantyczna na jakimkolwiek poziomie. Całość wygląda jak portfolio reżysera reklam środków na owrzodzenia miejsc intymnych – sztuczne osoby w sztucznych miejscach sztucznie się uśmiechają, że sztuczny środek uwolnił ich od sztucznych problemów. Wszystko jest tu tak nieskazitelnie sterylne, że nie mam wątpliwości, iż zamieszkujący świat tego filmu ludzie urodzili się bez przewodów pokarmowych.
Oczywiście podstawowym problemem "Porad na zdradę" jest para głównych bohaterów. Wydaje mi się, że jedynym kryterium doboru odtwórców była aparycja. On ma być przystojny, ona ma być swojską dziewczyną. Tyle tylko, że Mikołaj Roznerski kompletnie nie odnajduje się w roli romantycznego bohatera. Jego jedyny pomysł na bycie amantem polegał na nieustannym mrużeniu lewego oka. Nie wiem, skąd wpadł na ten pomysł, ale była to tragiczna pomyłka. Wyglądał bowiem jakby był po wylewie, doznał połowicznego paraliżu, czego dowodem była opadająca powieka.
Magdalena Lamparska lepiej pasuje do roli. Rzeczywiście sprawia wrażenie kogoś, kogo można byłoby spotkać na osiedlu. Ale to wszystko, co potrafiła wykrzesać z siebie. Między graną przez nią Kaliną a Maciejem nic nie ma. Na więcej iskier można byłoby liczyć na biegunie północnym podczas zimowego przesilenia będąc pozbawionym zapalniczki czy nawet krzesiwa.
Samą fabułę z łatwością bym podarował. Jak pisałem wyżej, w komediach romantycznych prawie nigdy się dla mnie nie liczy. Jednak przaśny film może mi się podobać tylko wtedy, kiedy aktorzy grają z lekkością i dystansem, kiedy ich postawa przed kamerą mówi mi, że zdają sobie sprawę z tego, że fabuła nie jest najwyższych lotów, ale to wcale nie znaczy, że nie można się bawić. Wtedy czuję się zaproszony do zabawy i chętnie w niej uczestniczę. Tymczasem w "Poradach na zdrady" niemal wszyscy grają tak, jakby to był co najmniej "Tristan i Izolda". Weroniki Rosati to już w ogóle nie da się oglądać.
Jedynym wyjątkiem jest Tomasz Karolak, przez co mógł uratować film przed totalną porażką. Niestety reżyser mu na to nie pozwolił. To, jak wykorzystany jest Karolak w "Poradach na zdrady", jest najważniejszym dowodem totalnej reżyserskiej nieporadności Zatorskiego. Karolak powinien być wyrazistym, barwnym bohaterem drugiego planu. Kimś, kto kradnie każdą scenę, przez co skutecznie odwraca uwagę od z konieczności mdłej głównej postaci (vide: Rhys Ifans w "Notting Hill"). I przez chwilę wydawało się, że tak go też Zatorski poprowadzi. Ale później okazuje się, że czyni z postaci Karolaka bohatera kompletnie odrębnego filmu, który jest doczepiony do głównego wątku na siłę. Ostatnia scena z jego udziałem jest już ciosem poniżej pasa, rzeczą, która nie powinna mieć miejsce (choć, nie powiem, w czerwonym było Karolakowi nawet do twarzy).
Nie sądzę, bym kiedykolwiek z własnej woli zdecydował się na obejrzenie jakiegokolwiek filmu Zatorskiego.
Ocena: 2
A przecież zawsze wydawało mi się, że nie mam prawie żadnych wymagań, jeśli chodzi o komedie romantyczne. Podobają mi się rzeczy, które większość ocenia nisko (pierwszy przykład z brzegu - "Heaven Sent"). Potrzebuję po prostu pary sympatycznych bohaterów i uczucia, w które będę w stanie uwierzyć. Reszta – z samą fabułą na czele – jest dla mnie nieistotna i wszelkie niedostatki jestem w stanie bez problemu zignorować.
Tymczasem "Porady na zdrady" nie funkcjonują jako komedia romantyczna na jakimkolwiek poziomie. Całość wygląda jak portfolio reżysera reklam środków na owrzodzenia miejsc intymnych – sztuczne osoby w sztucznych miejscach sztucznie się uśmiechają, że sztuczny środek uwolnił ich od sztucznych problemów. Wszystko jest tu tak nieskazitelnie sterylne, że nie mam wątpliwości, iż zamieszkujący świat tego filmu ludzie urodzili się bez przewodów pokarmowych.
Oczywiście podstawowym problemem "Porad na zdradę" jest para głównych bohaterów. Wydaje mi się, że jedynym kryterium doboru odtwórców była aparycja. On ma być przystojny, ona ma być swojską dziewczyną. Tyle tylko, że Mikołaj Roznerski kompletnie nie odnajduje się w roli romantycznego bohatera. Jego jedyny pomysł na bycie amantem polegał na nieustannym mrużeniu lewego oka. Nie wiem, skąd wpadł na ten pomysł, ale była to tragiczna pomyłka. Wyglądał bowiem jakby był po wylewie, doznał połowicznego paraliżu, czego dowodem była opadająca powieka.
Magdalena Lamparska lepiej pasuje do roli. Rzeczywiście sprawia wrażenie kogoś, kogo można byłoby spotkać na osiedlu. Ale to wszystko, co potrafiła wykrzesać z siebie. Między graną przez nią Kaliną a Maciejem nic nie ma. Na więcej iskier można byłoby liczyć na biegunie północnym podczas zimowego przesilenia będąc pozbawionym zapalniczki czy nawet krzesiwa.
Samą fabułę z łatwością bym podarował. Jak pisałem wyżej, w komediach romantycznych prawie nigdy się dla mnie nie liczy. Jednak przaśny film może mi się podobać tylko wtedy, kiedy aktorzy grają z lekkością i dystansem, kiedy ich postawa przed kamerą mówi mi, że zdają sobie sprawę z tego, że fabuła nie jest najwyższych lotów, ale to wcale nie znaczy, że nie można się bawić. Wtedy czuję się zaproszony do zabawy i chętnie w niej uczestniczę. Tymczasem w "Poradach na zdrady" niemal wszyscy grają tak, jakby to był co najmniej "Tristan i Izolda". Weroniki Rosati to już w ogóle nie da się oglądać.
Jedynym wyjątkiem jest Tomasz Karolak, przez co mógł uratować film przed totalną porażką. Niestety reżyser mu na to nie pozwolił. To, jak wykorzystany jest Karolak w "Poradach na zdrady", jest najważniejszym dowodem totalnej reżyserskiej nieporadności Zatorskiego. Karolak powinien być wyrazistym, barwnym bohaterem drugiego planu. Kimś, kto kradnie każdą scenę, przez co skutecznie odwraca uwagę od z konieczności mdłej głównej postaci (vide: Rhys Ifans w "Notting Hill"). I przez chwilę wydawało się, że tak go też Zatorski poprowadzi. Ale później okazuje się, że czyni z postaci Karolaka bohatera kompletnie odrębnego filmu, który jest doczepiony do głównego wątku na siłę. Ostatnia scena z jego udziałem jest już ciosem poniżej pasa, rzeczą, która nie powinna mieć miejsce (choć, nie powiem, w czerwonym było Karolakowi nawet do twarzy).
Nie sądzę, bym kiedykolwiek z własnej woli zdecydował się na obejrzenie jakiegokolwiek filmu Zatorskiego.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz