Beauty and the Beast (2017)
No cóż, jeśli kiedyś najdzie mnie ochota na obejrzenie baśniowego musicalu, to aktorska "Piękna i Bestia" z całą pewnością nie będzie moim pierwszym, ani nawet drugim wyborem. Już prędzej sięgnę po animowany oryginał, który jest moją ulubioną disnejowską kreskówką. Bardziej przypadł mi też do gustu drugi sezon "Galavanta", który ma równie udane numery muzyczne, a jest bardziej współczesny i ma lepsze pomysły fabularne.
To jednak wcale nie znaczny, że nie doceniam obrazu Billa Condona. Przeciwnie, jestem niezwykle zaskoczony tym, jak bardzo mi się spodobał. Reżyserowi udało się uchwycić magię oryginału tak, że całość bawiła mnie i wzruszała. Oczywiście udało się to przede wszystkim dlatego, że twórcy zachowali oryginalne piosenki. I obsadzili w rolach aktorów, którzy naprawdę potrafią śpiewać. Luke Evans ma fantastyczny głos, a Emma Watson też jest niczego sobie. Trochę trudno jest mi ocenić Dana Stevensa, bo jego głos został zniekształcony. Nawet Emma Thomson oczarowała mnie tym, jak wyśpiewała tytułową piosenkę. Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to praktycznie nie mam choćby słowa zarzutu.
Drugim ważnym elementem, który sprawił, że mimo wszystko "Piękna i Bestia" mnie zachwyciła, jest strona wizualna. Bill Condon zrobił, co było tylko w jego mocy, by numery muzyczne zyskały naprawdę godną oprawę. Wyraźnie wzorował się nie tylko oryginałem, ale też musicalami ze złotej ery Hollywoodu. Szczególnie udanie wypada piosenka "Be Our Guest". Jest to drugi najlepszym numer audiowizualny jaki widziałem w ostatnim roku (po scenie otwierającej "La La Land"). Jednak scena tańca Pięknej i Bestii trochę mnie rozczarowała. To właśnie ją najlepiej pamiętam z animacji. Wersja aktorska jest zwyczajnie nijaka.
Najsłabszym ogniwem "Pięknej i Bestii" jest niestety fabuła, która zbyt mocno trzyma się animowanego oryginału. To, co w animacji nie przeszkadza, ponieważ odbieram jako owoc tamtych czasów, tu razi swoją archaiczną mentalnością. Boli przede wszystkim przywiązanie do odchodzącego już powoli do lamusa podejście do ról płciowych. Jego ofiarą pada sama Belle, która zamiast być niezależną dziewczyną pragnącą wolności, staje się odrażającą snobką. Przez pierwsze pół godziny budziła moją antypatię i już Gaston wydał mi się sympatyczniejszym bohaterem, bo przynajmniej jest dokładnie taki, jakim się jawi.
Disney powinien też być niezwykle wdzięczny wszelkim konserwatywnym fanatykom. Gdyby nie ich protesty w związku z postacią LeFou, to studio musiałoby się bronić przed atakami środowisk LGBT. "Piękna i Bestia", jeśli chodzi o traktowanie tematu mniejszości seksualnych, jest straszliwie zacofana. Tego rodzaju postaci jak LeFou nawet w produkcjach familijnych nie są już wykorzystywane i uznawane są raczej za prostackie, prymitywne i mało taktowne. Twórcy ze stajni Disneya powinni przejść kurs w studiu Laika, może wtedy ich produkcje godne byłyby XXI wieku.
Ocena: 8
To jednak wcale nie znaczny, że nie doceniam obrazu Billa Condona. Przeciwnie, jestem niezwykle zaskoczony tym, jak bardzo mi się spodobał. Reżyserowi udało się uchwycić magię oryginału tak, że całość bawiła mnie i wzruszała. Oczywiście udało się to przede wszystkim dlatego, że twórcy zachowali oryginalne piosenki. I obsadzili w rolach aktorów, którzy naprawdę potrafią śpiewać. Luke Evans ma fantastyczny głos, a Emma Watson też jest niczego sobie. Trochę trudno jest mi ocenić Dana Stevensa, bo jego głos został zniekształcony. Nawet Emma Thomson oczarowała mnie tym, jak wyśpiewała tytułową piosenkę. Jeśli chodzi o stronę muzyczną, to praktycznie nie mam choćby słowa zarzutu.
Drugim ważnym elementem, który sprawił, że mimo wszystko "Piękna i Bestia" mnie zachwyciła, jest strona wizualna. Bill Condon zrobił, co było tylko w jego mocy, by numery muzyczne zyskały naprawdę godną oprawę. Wyraźnie wzorował się nie tylko oryginałem, ale też musicalami ze złotej ery Hollywoodu. Szczególnie udanie wypada piosenka "Be Our Guest". Jest to drugi najlepszym numer audiowizualny jaki widziałem w ostatnim roku (po scenie otwierającej "La La Land"). Jednak scena tańca Pięknej i Bestii trochę mnie rozczarowała. To właśnie ją najlepiej pamiętam z animacji. Wersja aktorska jest zwyczajnie nijaka.
Najsłabszym ogniwem "Pięknej i Bestii" jest niestety fabuła, która zbyt mocno trzyma się animowanego oryginału. To, co w animacji nie przeszkadza, ponieważ odbieram jako owoc tamtych czasów, tu razi swoją archaiczną mentalnością. Boli przede wszystkim przywiązanie do odchodzącego już powoli do lamusa podejście do ról płciowych. Jego ofiarą pada sama Belle, która zamiast być niezależną dziewczyną pragnącą wolności, staje się odrażającą snobką. Przez pierwsze pół godziny budziła moją antypatię i już Gaston wydał mi się sympatyczniejszym bohaterem, bo przynajmniej jest dokładnie taki, jakim się jawi.
Disney powinien też być niezwykle wdzięczny wszelkim konserwatywnym fanatykom. Gdyby nie ich protesty w związku z postacią LeFou, to studio musiałoby się bronić przed atakami środowisk LGBT. "Piękna i Bestia", jeśli chodzi o traktowanie tematu mniejszości seksualnych, jest straszliwie zacofana. Tego rodzaju postaci jak LeFou nawet w produkcjach familijnych nie są już wykorzystywane i uznawane są raczej za prostackie, prymitywne i mało taktowne. Twórcy ze stajni Disneya powinni przejść kurs w studiu Laika, może wtedy ich produkcje godne byłyby XXI wieku.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz