Kong: Skull Island (2017)
Widzę, że w przypadku swojego potwornego uniwersum Warner Bros. stosuje tę samą metodę, którą swego czasu wykorzystywał Microsoft w stosunku do Windowsa. Zamiast zrobić coś naprawdę lepszego, koncentruje się na poprawie błędów. W efekcie tak jak Windows 98 był tym, czym miał być Windows 95, tak "Kong" jest tym, czym tak naprawdę miał być "Godzilla". A to oznacza, że podstawowe problemy z tym uniwersum nie zostały nawet ruszone.
Wśród nich najważniejszym pozostają ludzie. Są wciąż piątym kołem u wozu. Twórcy nadal nie bardzo wiedzą jak połączyć ich z potworami, kiedy owe potwory (a przynajmniej te tytułowe) wcale nie mają być złe. W przypadku "Konga: Wyspy Czaszki" ten problem nie rzuca się aż tak w oczy, a to za sprawą dwóch postaci, które odwracają od niego uwagę. Hank Marlow to jedyny bohater mający fajną historię. Zaś Preston Packard z tym swoim szaleństwem godnym "Czasu Apokalipsy" jest najbardziej efekciarską (a przez to rzucającą się w oczy) postacią.
Nie zmienia to jednak faktu, że relacje między poszczególnymi bohaterami nie istnieją. Nie ma też mowy o jakimkolwiek stosunku ludzi do potworów (z wyjątkiem Packarda). Choć film nie jest znów tak krótki, to zabrakło w nim czasu na to, by bohaterowie mogli sobie wyrobić jakikolwiek punkt widzenia na sprawę (nie mówiąc o ewentualnej zmianie za sprawą interakcji). Wszystko zostaje tutaj wyłożone w dialogowej ekspozycji i zarówno bohaterowie jak i widzowie stają przed faktem dokonanym.
Potwory również nie wypadają najlepiej (nie chodzi mi tu o stronę wizualną, bo pod tym względem Kong jest bez zarzutu). Tak naprawdę cały film składa się z trzech efekciarskich scen: pojawienia się Konga, pojawienia się jaszczurów, finał. Każda z tych scen sama w sobie jest satysfakcjonująca widowiskowo. Choć mi najbardziej podobały się ta druga - pomysł na jaszczura z pracującą w jego układzie pokarmowym lampą fleszową był pierwszej klasy. Jednak te trzy sceny to za mało, bym mógł poczuć czy to zachwyt nad monumentalnością tych potworów czy też grozę wywołaną ich drapieżnością. Za mało jest interakcji z nimi. Ale i tu sprawa ma się lepiej niż w przypadku "Godzilli", głównie za sprawą dalej niż w tamtym filmie posuniętej antropomorfizacji tytułowego potwora. W dwóch scenach udało się twórcom zasygnalizować głębsze życie psychiczne Konga, jego samotność i pragnienie autentycznego kontaktu. Pod tym względem "Godzilla" nie może się z nim równać.
Jako widowisko film jest w porządku, ale mnie z całą pewnością nie porwał. Miejscami wręcz się ciągnął i miałem wrażenie, że trwa co najmniej pół godziny dłużej, niż w rzeczywistości.
Ocena: 6
Wśród nich najważniejszym pozostają ludzie. Są wciąż piątym kołem u wozu. Twórcy nadal nie bardzo wiedzą jak połączyć ich z potworami, kiedy owe potwory (a przynajmniej te tytułowe) wcale nie mają być złe. W przypadku "Konga: Wyspy Czaszki" ten problem nie rzuca się aż tak w oczy, a to za sprawą dwóch postaci, które odwracają od niego uwagę. Hank Marlow to jedyny bohater mający fajną historię. Zaś Preston Packard z tym swoim szaleństwem godnym "Czasu Apokalipsy" jest najbardziej efekciarską (a przez to rzucającą się w oczy) postacią.
Nie zmienia to jednak faktu, że relacje między poszczególnymi bohaterami nie istnieją. Nie ma też mowy o jakimkolwiek stosunku ludzi do potworów (z wyjątkiem Packarda). Choć film nie jest znów tak krótki, to zabrakło w nim czasu na to, by bohaterowie mogli sobie wyrobić jakikolwiek punkt widzenia na sprawę (nie mówiąc o ewentualnej zmianie za sprawą interakcji). Wszystko zostaje tutaj wyłożone w dialogowej ekspozycji i zarówno bohaterowie jak i widzowie stają przed faktem dokonanym.
Potwory również nie wypadają najlepiej (nie chodzi mi tu o stronę wizualną, bo pod tym względem Kong jest bez zarzutu). Tak naprawdę cały film składa się z trzech efekciarskich scen: pojawienia się Konga, pojawienia się jaszczurów, finał. Każda z tych scen sama w sobie jest satysfakcjonująca widowiskowo. Choć mi najbardziej podobały się ta druga - pomysł na jaszczura z pracującą w jego układzie pokarmowym lampą fleszową był pierwszej klasy. Jednak te trzy sceny to za mało, bym mógł poczuć czy to zachwyt nad monumentalnością tych potworów czy też grozę wywołaną ich drapieżnością. Za mało jest interakcji z nimi. Ale i tu sprawa ma się lepiej niż w przypadku "Godzilli", głównie za sprawą dalej niż w tamtym filmie posuniętej antropomorfizacji tytułowego potwora. W dwóch scenach udało się twórcom zasygnalizować głębsze życie psychiczne Konga, jego samotność i pragnienie autentycznego kontaktu. Pod tym względem "Godzilla" nie może się z nim równać.
Jako widowisko film jest w porządku, ale mnie z całą pewnością nie porwał. Miejscami wręcz się ciągnął i miałem wrażenie, że trwa co najmniej pół godziny dłużej, niż w rzeczywistości.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz