Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales (2017)
Ile razy można wejść do tej samej rzeki? Jeśli wierzyć Heraklitowi, to tylko raz. Jeśli jednak wierzyć Disneyowi, to w nieskończoność. "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara" są jak zdarta płyta, która w kółko puszcza tę samą melodię. Wszystko, co w tym filmie pokazano, widziałem już wcześniej w każdej z poprzednich części. Czasem z lepszym skutkiem ("Klątwa Czarnej Perły"), czasem z godnym pożałowania ("Na nieznanych wodach"). Jest młody chłopak i młoda dziewczyna. On i ona obrotni, oboje związani w jakiś sposób z mitycznym artefaktem, w którego poszukiwaniu istotną rolę odgrywa częściowo nierozgarnięty pirat Jack Sparrow. Są zmarli, którym jakoś nie po drodze jest do grobu. I oczywiście są też absurdalne sceny przygodowe.
Ta wtórność powinna męczyć, rozczarowywać i wzbudzać irytację. A jednak tak wcale nie jest. Owszem, fabuła jest pretekstowa i jeśli ktoś zacznie jej się za bardzo przyglądać, to zobaczy same dziury. Owszem wszystko jest w tym filmie głupie jak but, począwszy od intrygi, przez zwroty akcji po większość bohaterów (z epizodami na czele – tu palmę pierwszeństwa dzierży bezapelacyjnie Paul McCartney, który pasuje do tego filmu jak róża do kożucha). Mimo to całość obejrzałem z przyjemnością. "Zemsta Salazara" to kwintesencja odmóżdżającej rozrywki. Jest trochę zabawnych scen (sekwencja z Gilotyną albo Jack Sparrow wyjaśniając, dlaczego jego załoga kwalifikuje się jako osoby pozbawione umiejętności czytania map). Są też sceny absurdalnych wręcz awanturniczych popisów ("napad" na bank). Czasami nic więcej nie jest mi do szczęścia potrzebne
Odpowiedzialni za widowisko Norwegowie stworzyli rzecz bezpretensjonalną i pozbawioną ambicji. To wydmuszka, która jednak sprawia radość. Zabawa jest prosta, ale na letni upał w sam raz. Po fiasku jakim było "Na nieznanych wodach" cieszy mnie to, że seria wróciła na swój normalny poziom. A Thwaites i Scodelario stanowią całkiem udany świeży narybek.
I jeśli wierzyć scenie po napisach Disney nie zamierza cokolwiek zmieniać w formule "Piratów z Karaibów" i w ewentualnej kolejnej części dostaniemy zapewne ponownie to samo. Jeśli jednak będzie równie udanie zaserwowane, co w "Zemście Salazara", to te odgrzewane kotlety będę zajadał dalej z apetytem.
Ocena: 6
Ta wtórność powinna męczyć, rozczarowywać i wzbudzać irytację. A jednak tak wcale nie jest. Owszem, fabuła jest pretekstowa i jeśli ktoś zacznie jej się za bardzo przyglądać, to zobaczy same dziury. Owszem wszystko jest w tym filmie głupie jak but, począwszy od intrygi, przez zwroty akcji po większość bohaterów (z epizodami na czele – tu palmę pierwszeństwa dzierży bezapelacyjnie Paul McCartney, który pasuje do tego filmu jak róża do kożucha). Mimo to całość obejrzałem z przyjemnością. "Zemsta Salazara" to kwintesencja odmóżdżającej rozrywki. Jest trochę zabawnych scen (sekwencja z Gilotyną albo Jack Sparrow wyjaśniając, dlaczego jego załoga kwalifikuje się jako osoby pozbawione umiejętności czytania map). Są też sceny absurdalnych wręcz awanturniczych popisów ("napad" na bank). Czasami nic więcej nie jest mi do szczęścia potrzebne
Odpowiedzialni za widowisko Norwegowie stworzyli rzecz bezpretensjonalną i pozbawioną ambicji. To wydmuszka, która jednak sprawia radość. Zabawa jest prosta, ale na letni upał w sam raz. Po fiasku jakim było "Na nieznanych wodach" cieszy mnie to, że seria wróciła na swój normalny poziom. A Thwaites i Scodelario stanowią całkiem udany świeży narybek.
I jeśli wierzyć scenie po napisach Disney nie zamierza cokolwiek zmieniać w formule "Piratów z Karaibów" i w ewentualnej kolejnej części dostaniemy zapewne ponownie to samo. Jeśli jednak będzie równie udanie zaserwowane, co w "Zemście Salazara", to te odgrzewane kotlety będę zajadał dalej z apetytem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz