Song to Song (2017)
Wyobraźcie sobie autystyczne dziecko, które jednocześnie cierpi na ADHD. Oglądając "Song to Song" miałem wrażenie, że właśnie ktoś taki dorwał się do kamery i nagrywa to, co przykuwa jego uwagę. Jest to szczególnie widoczne w pierwszych 40-50 minutach. Kamera skacze jak opętana na niczym nie potrafiąc się skupić, co chwilę zwracając swój obiektyw na coś innego. Przy czym operator nie dyskryminuje, raz jest to gwiazda rocka, za chwilę chmura na niebie, a potem jakiś owad. Jeśli chodzi o filmowanie ludzi, to również operator (i reżyser) nie znają umiaru przeskakując z jednej skrajności w drugą. Kamera albo z premedytacją ignoruje bohaterów albo też wtrynia się w przestrzeń osobistą, bez szacunku dla przeżywanych przez postacie emocji. W zasadzie bywa jak ćma: im intensywniejsza emocja, tym bardziej kamera przyciągana jest i staje się inwazyjna.
Takie podejście do filmowania sprawiało, że nie potrafiłem przekonać się do "Song to Song". Odrzucała mnie forma. Nie przekonałą mnie do tego, że Malick ma coś ciekawego do powiedzenia. Szczególnie, że to, co wybrzmiewa na ekranie, jest bardzo znajome. Od "Drzewa życia" (ostatni film reżysera, który w miarę mi się podobał) Malick zaciął się i cały czas powtarza jedną i tę samą myśl.
Koszmarna praca kamery nie pozwalała mi też przekonać się do bohaterów. Dla mnie to byli po prostu aktorzy, którzy mniej lub bardziej udanie improwizują przed kamerą. Wszystko to jest sztuczne. Improwizacje Goslinga, Mary i Fassbendera nie robiły na mnie wrażenia. Być może dlatego, że co tydzień oglądam improwizujących na żywo, przez bite 3 do 5 godzin, aktorów. Zapewne dlatego najciekawiej wypadły w moich oczach krótkie wstawki z muzykami. Oni przynajmniej sprawiali wrażenie naturalnych.
Wydaje mi się też, że gdyby kamera była spokojniejsza, dyskretniejsza w swoim podglądactwie, to "Song to Song" mogłoby mi się bardziej spodobać. Dostrzegam w nim echo ciekawych emocji związanych z samotnością, poszukiwaniem "czegoś" (co nie jest do końca sprecyzowane, ale ma związek z ambicjami, uczuciami, związkami). A wszystko to wpisane w muzykę, która jest zarazem medium, komentarzem z offu i diagnozą stanu ducha. Niestety w wersji, jaką zaoferował Malick, jest to echo tak odległe, że ledwo zauważalne.
Ocena: 2
Takie podejście do filmowania sprawiało, że nie potrafiłem przekonać się do "Song to Song". Odrzucała mnie forma. Nie przekonałą mnie do tego, że Malick ma coś ciekawego do powiedzenia. Szczególnie, że to, co wybrzmiewa na ekranie, jest bardzo znajome. Od "Drzewa życia" (ostatni film reżysera, który w miarę mi się podobał) Malick zaciął się i cały czas powtarza jedną i tę samą myśl.
Koszmarna praca kamery nie pozwalała mi też przekonać się do bohaterów. Dla mnie to byli po prostu aktorzy, którzy mniej lub bardziej udanie improwizują przed kamerą. Wszystko to jest sztuczne. Improwizacje Goslinga, Mary i Fassbendera nie robiły na mnie wrażenia. Być może dlatego, że co tydzień oglądam improwizujących na żywo, przez bite 3 do 5 godzin, aktorów. Zapewne dlatego najciekawiej wypadły w moich oczach krótkie wstawki z muzykami. Oni przynajmniej sprawiali wrażenie naturalnych.
Wydaje mi się też, że gdyby kamera była spokojniejsza, dyskretniejsza w swoim podglądactwie, to "Song to Song" mogłoby mi się bardziej spodobać. Dostrzegam w nim echo ciekawych emocji związanych z samotnością, poszukiwaniem "czegoś" (co nie jest do końca sprecyzowane, ale ma związek z ambicjami, uczuciami, związkami). A wszystko to wpisane w muzykę, która jest zarazem medium, komentarzem z offu i diagnozą stanu ducha. Niestety w wersji, jaką zaoferował Malick, jest to echo tak odległe, że ledwo zauważalne.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz