Baby Driver (2017)
Ścieżka muzyczna często pełni kluczową rolę w tym, jak oceniam film. Muzyka, która przypadnie mi do gustu, potrafi bardzo podnieść ocenę filmidła, które w innych okolicznościach uznałbym za gniot. Niestety działa to też i w drugą stronę. Kiedy więc ścieżka muzyczna kompletnie do mnie nie przemawia, nie potrafię cieszyć się nawet sprawnie zrobioną resztą. A gdy muzyka stanowi trzon filmu, wtedy mam do czynienia z sytuacją live or die.
W przypadku "Baby Drivera" jest to zdecydowanie "die". Realizacyjnie nie mam filmowi Edgara Wrighta nic do zarzucenia. Pierwsza scena pościgu jest bardzo dobra. Kolejna scena, kiedy Baby idzie po kawę, to już majstersztyk, który ustępuje jedynie sekwencji na autostradzie z "La La Land". Podobały mi się też dwie sekwencje strzelanin. Ale cóż z tego, kiedy dobór muzyki kompletnie do mnie nie przemówił. Większość wybranych piosenek zupełnie mi się nie podobała. Zaś cała playlista była dla mnie zbyt oczywista. Rzeczy wykraczające poza standard i to, co jest powszechnie znane, można policzyć na placach jednej ręki. W sytuacji, kiedy James Gunn wydobył zapomniane dziś utwory, wybór Wrighta to był dla mnie wielki zawód.
A skoro nie kupiłem muzyki, to reszta filmu (która jest soundtrackowi bardzo mocno podporządkowana) po prostu się rozlazła. Nie ma tu ciekawej fabuły, są jedynie teledyski do kiepsko wybranych piosenek. A główny bohater spokojnie mógłby liczyć na wygraną w kategorii najbardziej nijaki protagonista. To idealnie bezbarwny psychopata, facet bez głębszych uczuć, motywacji, który doskonale imituje emocje, szczególnie te, mające wzbudzać sympatię, ale pozbawiony jest umiejętności doświadczania przemiany wewnętrznej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wszystkie emocjonalne przeżycia są eksternalizowane w formie muzyki. I w ten sposób koło się zamyka: ponieważ muzyka mnie nie porwała, uczucia, jakie ma za sobą nieść, pozostały dla mnie nieczytelne.
Dochodzę też do wniosku, że chyba nie jestem fanem Elgorta. Wolałem, gdy na ekranie pojawiali się Foxx i Hamm.
Ocena: 4
W przypadku "Baby Drivera" jest to zdecydowanie "die". Realizacyjnie nie mam filmowi Edgara Wrighta nic do zarzucenia. Pierwsza scena pościgu jest bardzo dobra. Kolejna scena, kiedy Baby idzie po kawę, to już majstersztyk, który ustępuje jedynie sekwencji na autostradzie z "La La Land". Podobały mi się też dwie sekwencje strzelanin. Ale cóż z tego, kiedy dobór muzyki kompletnie do mnie nie przemówił. Większość wybranych piosenek zupełnie mi się nie podobała. Zaś cała playlista była dla mnie zbyt oczywista. Rzeczy wykraczające poza standard i to, co jest powszechnie znane, można policzyć na placach jednej ręki. W sytuacji, kiedy James Gunn wydobył zapomniane dziś utwory, wybór Wrighta to był dla mnie wielki zawód.
A skoro nie kupiłem muzyki, to reszta filmu (która jest soundtrackowi bardzo mocno podporządkowana) po prostu się rozlazła. Nie ma tu ciekawej fabuły, są jedynie teledyski do kiepsko wybranych piosenek. A główny bohater spokojnie mógłby liczyć na wygraną w kategorii najbardziej nijaki protagonista. To idealnie bezbarwny psychopata, facet bez głębszych uczuć, motywacji, który doskonale imituje emocje, szczególnie te, mające wzbudzać sympatię, ale pozbawiony jest umiejętności doświadczania przemiany wewnętrznej. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wszystkie emocjonalne przeżycia są eksternalizowane w formie muzyki. I w ten sposób koło się zamyka: ponieważ muzyka mnie nie porwała, uczucia, jakie ma za sobą nieść, pozostały dla mnie nieczytelne.
Dochodzę też do wniosku, że chyba nie jestem fanem Elgorta. Wolałem, gdy na ekranie pojawiali się Foxx i Hamm.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz