Annabelle: Creation (2017)
Coś mi się wydaje, że David F. Sandberg nie trafi w poczet moich ulubionych twórców horrorów. Jego "Annabelle: Narodziny zła" zbiera wśród widzów dobre opinie, których ja jednak nie jestem w stanie podzielić. W zasadzie mógłbym tu powtórzyć to samo, co napisałem po obejrzeniu jego poprzedniego filmu – "Kiedy gasną światła". Co oznacza, że nie zauważyłem u niego twórczej progresji.
"Annabelle: Narodziny zła" jest w gruncie rzeczy całkiem sprawnie zrealizowanym horrorem. Reżyser trzyma się zasad gatunku i kręci film "po bożemu". Pomysł jest ok, miejsce akcji też, zestaw bohaterek również ujdzie w tłumie. Nawet sama opowieść rozwija się tak, jak powinna. Ale nic ponad to. Gdyby w ostatnim czasie nie powstała cała masa podobnych obrazów, być może cieplej podszedłbym do nowej "Annabelle". Ponieważ jednak jest jednym z wielu tytułów, zmęczenie materiału daje o sobie znać. A przez to łatwiej wpadają w oko błędy i wynaturzenia, niż to, co reżyser zrobił jak należy.
Z tego też powodu irytowało mnie to, że wszystkie bohaterki operują trzema minami: zwyczajna, maska zaniepokojenia i wytrzeszcze przerażenia. Choć opowieść koncentruje się na nieletnich dziewczynkach, to wszystkie one muszą cierpieć na specyficzną formę Alzheimera, która polega na tym, że jak tylko z pierwszego planu przechodzą na drugi, to natychmiast zapominają o przerażeniu, niepokoju i wątpliwościach. Oczywiście wystarczy, że znów na nich skupi się kamera, a jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko to sobie przypominają i nagle znów są zalęknione i apatyczne.
Reżyser też niezbyt starannie zaciera ślady po scenach, które z ostatecznej wersji filmu zostały usunięte. Efektem tego są dziwne dziury w fabule, które rzucają się w oczy szczególnie w finale, kiedy bohaterki najwyraźniej korzystają z przenośnych teleporterów, ponieważ pojawiają się w najdziwaczniejszych miejscach i momentach. Jestem też rozczarowany ostateczną liczbą ofiar.
Ocena: 5
"Annabelle: Narodziny zła" jest w gruncie rzeczy całkiem sprawnie zrealizowanym horrorem. Reżyser trzyma się zasad gatunku i kręci film "po bożemu". Pomysł jest ok, miejsce akcji też, zestaw bohaterek również ujdzie w tłumie. Nawet sama opowieść rozwija się tak, jak powinna. Ale nic ponad to. Gdyby w ostatnim czasie nie powstała cała masa podobnych obrazów, być może cieplej podszedłbym do nowej "Annabelle". Ponieważ jednak jest jednym z wielu tytułów, zmęczenie materiału daje o sobie znać. A przez to łatwiej wpadają w oko błędy i wynaturzenia, niż to, co reżyser zrobił jak należy.
Z tego też powodu irytowało mnie to, że wszystkie bohaterki operują trzema minami: zwyczajna, maska zaniepokojenia i wytrzeszcze przerażenia. Choć opowieść koncentruje się na nieletnich dziewczynkach, to wszystkie one muszą cierpieć na specyficzną formę Alzheimera, która polega na tym, że jak tylko z pierwszego planu przechodzą na drugi, to natychmiast zapominają o przerażeniu, niepokoju i wątpliwościach. Oczywiście wystarczy, że znów na nich skupi się kamera, a jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko to sobie przypominają i nagle znów są zalęknione i apatyczne.
Reżyser też niezbyt starannie zaciera ślady po scenach, które z ostatecznej wersji filmu zostały usunięte. Efektem tego są dziwne dziury w fabule, które rzucają się w oczy szczególnie w finale, kiedy bohaterki najwyraźniej korzystają z przenośnych teleporterów, ponieważ pojawiają się w najdziwaczniejszych miejscach i momentach. Jestem też rozczarowany ostateczną liczbą ofiar.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz