Blade Runner 2049 (2049)
"Blade Runner 2049" to kolejny dowód na to, że najbardziej dickowe są te filmy, które nie są ekranizacjami jego prozy, a jedynie wzorują się na twórczości pisarza. Denis Villeneuve udowodnił, że doskonale czuje Dicka i zna jego opowiadania i powieści na wylot. "Blade Runner 2049" jest bowiem nie tyle kontynuacją filmu Ridleya Scotta (choć na poziomie fabuły oczywiście mocno jest z oryginałem związany), ile raczej antologią obsesji literackich (i nie tylko) Dicka. Pożycza garściami zarówno z tekstów, które są chyba doskonale znane, jak i opowiadań czytanych jedynie przez najtwardszych fanów.
Villeneuve pokazał więc nie tylko te wątki, które z twórczości Dicka pożyczali filmowcy wcześniej, ale również te, które były przez innych ignorowane. Dlatego też w "Blade Runnerze 2049" pytanie o tożsamość własną i cudzą powiązane zostało mocno z problem rodziny, a w szczególności z przerażającą niejednoznacznością relacji z rodzicami. Symbolika ojca i matki u Dicka jest mocno pokręcona, czego w ekranizacji jego prozy praktycznie nigdy nie udało się zachować, a co u Villeneuve'a stało się budulcem kilku fajnych pomysłów fabularnych.
W filmie mocno rozwinięty jest również aspekt religijny. Przez większość czasu "Blade Runner 2049" ogląda się jak reboot Nowego Testamentu. A w zasadzie tylko jego początku. Mamy więc zbawiciela, który jest ukryty, bo musi przetrwać okres prześladowań, aż będzie gotowy. Jest Herod szukający dziecka. Jest zapowiedź przybycia mesjasza, który poprowadzi ciemiężonych do królestwa niebieskiego. A wszystko to zatopiono w gęstym sosie stworzonym na bazie dylematów dotyczących człowieczeństwa i sztucznej inteligencji. To, co szczególnie mi się w tym aspekcie spodobało, to fakt, że Villeneuve urozmaicił wątek AI. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z replikantami lecz również z samoświadomymi bytami niematerialnymi, funkcjonującymi w formie hologramów. Wątek z Joi należy chyba do moich ulubionych w całym filmie.
Niestety nie jest to najlepszy film w dorobku Villeneuve'a. To, co mnie niepokoi najbardziej, to fakt, że Kanadyjczyk zaczyna podążać tą samą drogą co Ridley Scott w "Prometeuszu" i "Obcym: Przymierzu" czy Christopher Nolan w "Interstellar". To znaczy rozdmuchuje formę, która ma imitować głębię intelektualną, jakiej w rzeczywistości filmowi brakuje. "Blade Runner 2049" rzeczywiście epatuje barokowym przepychem i wizualnym rozmachem. Lecz nie było to aż tak monumentalne, by przykryć kretynizmy w postaci całego wątku Ninadra Wallace'a. Za każdym razem, kiedy grający go Jared Leto otwierał usta, wydobywał się z niego rzyg dyrdymałów, których pretensjonalność dorównywała napuszonym monologom Petera Weylanda z "Obcego: Przymierza" albo przeintelektualizowanej symbolice hipersześcianu w "Interstellar". Villeneuve zdecydowanie lepiej zrobiłby, gdyby Wallace trzymał język za zębami.
W samym filmie jest też kilka gigantycznych dziur, z których (mam przynajmniej taką nadzieję) zrobią pożytek w "Honest Trailers". Trudno na przykład zrozumieć, dlaczego w świecie, w którym można manipulować umysłami, tworzyć i wgrywać wspomnienia, wciąż trzeba grozić fizycznym bólem i torturami, by wydobyć z kogoś prawdę, której ten nie chce ujawnić. Nie sposób też nie zauważyć, że główny bohater porusza się policyjnym samochodem, który zdalnie mógł zostać w każdej chwili unieruchomiony (co unieszkodliwiłoby bohatera), a jednak nikomu to nie przyszło do głowy. Nie rozumiem też, jak w czasach, kiedy "chmury" są już na porządku dziennym a monitorowanie aktywności wirtualnej czymś oczywistym, można było z poważną miną sprzedawać patent, że dane są bezpieczne i nikt do nich nie będzie miał dostępu, jeśli tylko zniszczy się antenę transmisyjną albo wyczyści fizyczną pamięć.
Choć jednak byłem świadom tych dziur i kierunku, w jakim skręca twórczość Villeneuve'a, to jeszcze odbioru "Blade Runnera 2049" mi to nie popsuło. Film uważam za udany. Jednak boję się o ekranizację "Diuny". To w końcu również jest powieść, w której wielkie pytania i moralne dylematy stanowią jądro historii. Boję się więc, że przy Herbercie się nie zdoła opamiętać i odleci, jak Ridley Scott, w stronę nieznośnego bełkotu.
Ocena: 7
PS. Jest jeszcze jeden anachronizm, który straszliwie mnie uwierał. To obraz płci i seksualności. W tym filmie tylko kobiety są obiektami seksualnymi. Już sama idea towarzyszki Joi budzi zdumienie. Nie tym, że istniej, ile tym, że sugeruje jedną z dwóch rzeczy 1) tylko mężczyźni w świecie przyszłości są na tyle samotni, by szukać holograficznych partnerek 2) w świecie przyszłości kobiety nie są wartościowymi konsumentami, więc nie ma reklam targetowanych do nich.
Villeneuve pokazał więc nie tylko te wątki, które z twórczości Dicka pożyczali filmowcy wcześniej, ale również te, które były przez innych ignorowane. Dlatego też w "Blade Runnerze 2049" pytanie o tożsamość własną i cudzą powiązane zostało mocno z problem rodziny, a w szczególności z przerażającą niejednoznacznością relacji z rodzicami. Symbolika ojca i matki u Dicka jest mocno pokręcona, czego w ekranizacji jego prozy praktycznie nigdy nie udało się zachować, a co u Villeneuve'a stało się budulcem kilku fajnych pomysłów fabularnych.
W filmie mocno rozwinięty jest również aspekt religijny. Przez większość czasu "Blade Runner 2049" ogląda się jak reboot Nowego Testamentu. A w zasadzie tylko jego początku. Mamy więc zbawiciela, który jest ukryty, bo musi przetrwać okres prześladowań, aż będzie gotowy. Jest Herod szukający dziecka. Jest zapowiedź przybycia mesjasza, który poprowadzi ciemiężonych do królestwa niebieskiego. A wszystko to zatopiono w gęstym sosie stworzonym na bazie dylematów dotyczących człowieczeństwa i sztucznej inteligencji. To, co szczególnie mi się w tym aspekcie spodobało, to fakt, że Villeneuve urozmaicił wątek AI. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z replikantami lecz również z samoświadomymi bytami niematerialnymi, funkcjonującymi w formie hologramów. Wątek z Joi należy chyba do moich ulubionych w całym filmie.
Niestety nie jest to najlepszy film w dorobku Villeneuve'a. To, co mnie niepokoi najbardziej, to fakt, że Kanadyjczyk zaczyna podążać tą samą drogą co Ridley Scott w "Prometeuszu" i "Obcym: Przymierzu" czy Christopher Nolan w "Interstellar". To znaczy rozdmuchuje formę, która ma imitować głębię intelektualną, jakiej w rzeczywistości filmowi brakuje. "Blade Runner 2049" rzeczywiście epatuje barokowym przepychem i wizualnym rozmachem. Lecz nie było to aż tak monumentalne, by przykryć kretynizmy w postaci całego wątku Ninadra Wallace'a. Za każdym razem, kiedy grający go Jared Leto otwierał usta, wydobywał się z niego rzyg dyrdymałów, których pretensjonalność dorównywała napuszonym monologom Petera Weylanda z "Obcego: Przymierza" albo przeintelektualizowanej symbolice hipersześcianu w "Interstellar". Villeneuve zdecydowanie lepiej zrobiłby, gdyby Wallace trzymał język za zębami.
W samym filmie jest też kilka gigantycznych dziur, z których (mam przynajmniej taką nadzieję) zrobią pożytek w "Honest Trailers". Trudno na przykład zrozumieć, dlaczego w świecie, w którym można manipulować umysłami, tworzyć i wgrywać wspomnienia, wciąż trzeba grozić fizycznym bólem i torturami, by wydobyć z kogoś prawdę, której ten nie chce ujawnić. Nie sposób też nie zauważyć, że główny bohater porusza się policyjnym samochodem, który zdalnie mógł zostać w każdej chwili unieruchomiony (co unieszkodliwiłoby bohatera), a jednak nikomu to nie przyszło do głowy. Nie rozumiem też, jak w czasach, kiedy "chmury" są już na porządku dziennym a monitorowanie aktywności wirtualnej czymś oczywistym, można było z poważną miną sprzedawać patent, że dane są bezpieczne i nikt do nich nie będzie miał dostępu, jeśli tylko zniszczy się antenę transmisyjną albo wyczyści fizyczną pamięć.
Choć jednak byłem świadom tych dziur i kierunku, w jakim skręca twórczość Villeneuve'a, to jeszcze odbioru "Blade Runnera 2049" mi to nie popsuło. Film uważam za udany. Jednak boję się o ekranizację "Diuny". To w końcu również jest powieść, w której wielkie pytania i moralne dylematy stanowią jądro historii. Boję się więc, że przy Herbercie się nie zdoła opamiętać i odleci, jak Ridley Scott, w stronę nieznośnego bełkotu.
Ocena: 7
PS. Jest jeszcze jeden anachronizm, który straszliwie mnie uwierał. To obraz płci i seksualności. W tym filmie tylko kobiety są obiektami seksualnymi. Już sama idea towarzyszki Joi budzi zdumienie. Nie tym, że istniej, ile tym, że sugeruje jedną z dwóch rzeczy 1) tylko mężczyźni w świecie przyszłości są na tyle samotni, by szukać holograficznych partnerek 2) w świecie przyszłości kobiety nie są wartościowymi konsumentami, więc nie ma reklam targetowanych do nich.
Komentarze
Prześlij komentarz