Maudie (2016)
Aisling Walsh dokonała rzeczy niebywałej. Nakręciła film, który przez znaczną część straszliwie mnie drażnił, a mimo to zdołał mnie wzruszyć i zachwycić relacją między dwójką bohaterów. Zazwyczaj, kiedy czynię, że twórca na siłę narzuca mi emocje, to cały film jest dla mnie skreślony. W przypadku "Maudie" się jednak nie stało.
Stało się tak przede wszystkim dlatego, że kiedy Walsh przestaje opowiadać o artystce, a zaczyna opowiadać o ludziach, którzy są razem, "Maudie" jest po prostu obrazem magicznym. Dwójka bohaterów stara się być razem, choć obarczeni są przypadłościami i osobowościami, które mocno ograniczają ich zdolność do nawiązywania satysfakcjonujących relacji. I właśnie sceny, w których widać, jak przekraczają ograniczenia, jak – w zasadzie wbrew sobie i wbrew logice – rozumieją się bez słów, choć jeszcze moment wcześniej ranili się gestami i słowami, są tym, co podbiło moje serce. Everett wożący Maud na taczce, rozmowy w samochodzie, scena w szpitalu – wszystko to jest niesamowicie wzryszająca.
Prawie cała reszta jest jednak nieznośnie łopatologiczna. Irytowała mnie muzyka, która brzmiała jakby została stworzona przez program komputerowy do taśmowej produkcji soundtracków dla filmów niezależnych. Nie podobało się fetyszyzowanie Maud, a w szczególności skupianie się na jej fizycznej ułomności (co na dodatek wydaje się stać w sprzeczności z charakterem samej bohaterki). Nie podobało mi się trywializowanie i tworzenie bardzo jednowymiarowych relacji Maud ze wszystkimi osobami z wyjątkiem Everetta. Nie podobała mi się też gra Sally Hawkins w scenach, w których jest sama, w których maluje. Był to dla mnie ten sam przypadek, co DiCaprio w "Zjawie" – błaganie o statuetki. Co jednak ciekawe, jej gra w scenach z Ethanem Hawke'em bardzo mi się podobała. Ich wspólnym występem byłem zachwycony i oczarowany. To już kolejny w ostatnich miesiącach duet, który na ekranie wypada fenomenalnie.
Ocena: 7
Stało się tak przede wszystkim dlatego, że kiedy Walsh przestaje opowiadać o artystce, a zaczyna opowiadać o ludziach, którzy są razem, "Maudie" jest po prostu obrazem magicznym. Dwójka bohaterów stara się być razem, choć obarczeni są przypadłościami i osobowościami, które mocno ograniczają ich zdolność do nawiązywania satysfakcjonujących relacji. I właśnie sceny, w których widać, jak przekraczają ograniczenia, jak – w zasadzie wbrew sobie i wbrew logice – rozumieją się bez słów, choć jeszcze moment wcześniej ranili się gestami i słowami, są tym, co podbiło moje serce. Everett wożący Maud na taczce, rozmowy w samochodzie, scena w szpitalu – wszystko to jest niesamowicie wzryszająca.
Prawie cała reszta jest jednak nieznośnie łopatologiczna. Irytowała mnie muzyka, która brzmiała jakby została stworzona przez program komputerowy do taśmowej produkcji soundtracków dla filmów niezależnych. Nie podobało się fetyszyzowanie Maud, a w szczególności skupianie się na jej fizycznej ułomności (co na dodatek wydaje się stać w sprzeczności z charakterem samej bohaterki). Nie podobało mi się trywializowanie i tworzenie bardzo jednowymiarowych relacji Maud ze wszystkimi osobami z wyjątkiem Everetta. Nie podobała mi się też gra Sally Hawkins w scenach, w których jest sama, w których maluje. Był to dla mnie ten sam przypadek, co DiCaprio w "Zjawie" – błaganie o statuetki. Co jednak ciekawe, jej gra w scenach z Ethanem Hawke'em bardzo mi się podobała. Ich wspólnym występem byłem zachwycony i oczarowany. To już kolejny w ostatnich miesiącach duet, który na ekranie wypada fenomenalnie.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz