Photon (2017)
Oglądając "Photon" doszedłem do wniosku, że trzeba spełniać dwa warunki, by w pełni cieszyć się dziełem Normana Leto.
Przede wszystkim trzeba być wzrokowcem. Cała wiedza naukowa została przez reżysera zmieniona w obrazy, jako język bardziej pojemny i jednocześnie przystępniejszy. Leto umożliwia nam wyobrażenie sobie zjawisk, które wykraczają poza możliwości obserwacji człowieka. I muszę przyznać, że wiele z jego wizualizacji to całkiem sugestywne i przekonujące wizje świata. Ale język obrazów ma swoje ograniczenia, szczególnie dla tych, u których dominują inne zmysły. W takiej sytuacji film robi się równie nieczytelne, jak w sytuacji, w której widz bombardowany byłby żargonem fizyków i biologów.
Po drugie trzeba być kompletnym ignorantem w tematach, które Leto dotyka. Te sekwencje, które poruszyły problemy zupełnie mi obce, w połączeniu z wizualizacjami, wydawały mi się fascynujące. Tak było na początku, kiedy Leto przybliżał cząstki elementarne i świat tuż po wielkim wybuchu (bozon, kwark, itp. abstrakcyjnie pojmuję, ale kiedy przychodzi do konkretów, to trudno jest mi sobie ich funkcjonowanie wyobrazić, więc tłumaczenie Leto wydało mi się bardzo pomocne). Zupełnie nie przeszkadzało mi tu to, że rzucał nazwami nie wyjaśniając ich, że hipotezy podawał jako zweryfikowane prawa. Nie mając punktu odniesienia, po prostu dałem się ponieść wizji reżysera. Gorzej niestety było, kiedy coś tam wiedziałem o poruszanych tematach. Wtedy uproszczenia, które były nieuniknione w filmie trwający zaledwie 100 minut, strasznie mnie uwierały. Każde twierdzenie wygłaszana przez bohatera wywoływało moje skrzywienie i myśli typu: "tak, ale...". Bardzo czytelne były wtedy też przyjmowane przez reżysera punkty widzenia, które niekoniecznie mi odpowiadały.
Jednak najsłabiej wypada wątek fabularny. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu Leto "Sailor", gdzie wykład i fabuła uzupełniały się, tutaj nie miałem takiego wrażenia. Wątek wywiadu był zbędny i wprowadzał jedynie dodatkowe zmienne nie zawsze korzystnie wpływające na odbiór filmu (pojawiający się i znikający z biurka Ludwik).
W sumie "Photon", przy całej wizualnej ekstrawagancji, wydał mi się obrazem zdecydowanie mniej odważnym i nowatorskim od "Sailora". W dużej mierze jest to dość zwyczajny dokument przyrodniczo-naukowy, który okraszony został efekciarskimi scenami w stylu "rosnącego" na biurku płodu, mających nadać całości posmak dzieła artystycznego. Reżyser nie wycisnął wszystkiego, co mógł, z koncepcji komplementarności nauki i sztuki. A szkoda, bo mnie właśnie ten aspekt filmu zaintrygował najbardziej.
Ocena: 5
Przede wszystkim trzeba być wzrokowcem. Cała wiedza naukowa została przez reżysera zmieniona w obrazy, jako język bardziej pojemny i jednocześnie przystępniejszy. Leto umożliwia nam wyobrażenie sobie zjawisk, które wykraczają poza możliwości obserwacji człowieka. I muszę przyznać, że wiele z jego wizualizacji to całkiem sugestywne i przekonujące wizje świata. Ale język obrazów ma swoje ograniczenia, szczególnie dla tych, u których dominują inne zmysły. W takiej sytuacji film robi się równie nieczytelne, jak w sytuacji, w której widz bombardowany byłby żargonem fizyków i biologów.
Po drugie trzeba być kompletnym ignorantem w tematach, które Leto dotyka. Te sekwencje, które poruszyły problemy zupełnie mi obce, w połączeniu z wizualizacjami, wydawały mi się fascynujące. Tak było na początku, kiedy Leto przybliżał cząstki elementarne i świat tuż po wielkim wybuchu (bozon, kwark, itp. abstrakcyjnie pojmuję, ale kiedy przychodzi do konkretów, to trudno jest mi sobie ich funkcjonowanie wyobrazić, więc tłumaczenie Leto wydało mi się bardzo pomocne). Zupełnie nie przeszkadzało mi tu to, że rzucał nazwami nie wyjaśniając ich, że hipotezy podawał jako zweryfikowane prawa. Nie mając punktu odniesienia, po prostu dałem się ponieść wizji reżysera. Gorzej niestety było, kiedy coś tam wiedziałem o poruszanych tematach. Wtedy uproszczenia, które były nieuniknione w filmie trwający zaledwie 100 minut, strasznie mnie uwierały. Każde twierdzenie wygłaszana przez bohatera wywoływało moje skrzywienie i myśli typu: "tak, ale...". Bardzo czytelne były wtedy też przyjmowane przez reżysera punkty widzenia, które niekoniecznie mi odpowiadały.
Jednak najsłabiej wypada wątek fabularny. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu Leto "Sailor", gdzie wykład i fabuła uzupełniały się, tutaj nie miałem takiego wrażenia. Wątek wywiadu był zbędny i wprowadzał jedynie dodatkowe zmienne nie zawsze korzystnie wpływające na odbiór filmu (pojawiający się i znikający z biurka Ludwik).
W sumie "Photon", przy całej wizualnej ekstrawagancji, wydał mi się obrazem zdecydowanie mniej odważnym i nowatorskim od "Sailora". W dużej mierze jest to dość zwyczajny dokument przyrodniczo-naukowy, który okraszony został efekciarskimi scenami w stylu "rosnącego" na biurku płodu, mających nadać całości posmak dzieła artystycznego. Reżyser nie wycisnął wszystkiego, co mógł, z koncepcji komplementarności nauki i sztuki. A szkoda, bo mnie właśnie ten aspekt filmu zaintrygował najbardziej.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz