mother! (2017)

SPOILERY

Mówi się, że stare domy mają duszę. W "mother!" owa dusza nie tylko istnieje, ale jest bytem autonomicznym. Nie rozumie swojej istoty. Nie zauważa swoich ograniczeń. Ale jest sobą, jednostką indywidualną i niezależną. Jest matką wszystkiego. Jest gwarantem wiecznego istnienia domu. Ciągle go buduje i remontuje, pozostając jednak pierwiastkiem biernym. Jest w końcu jedynie duszą domu, nie ma więc nad nim jakiejkolwiek kontroli. Stąd też może jedynie biernie patrzeć, jak próg przekraczają kolejne osoby, panoszą się w kuchni, sypialni. Jest przyczyną istnienia, ale nie jego sprawcą. Jest obserwatorem pozbawionym kontroli nad własnym światem. Przypomina w tym ducha z "A Ghost Story".



Dom jednak to nie tylko budynek, to także konstrukcja mentalna. Jeszcze kilkaset lat temu była to jedna z najpotężniejszych konstrukcji mentalnych, w jakie zaopatrzony był człowiek. To właśnie dom pamięci był cudowną mnemotechniką umożliwiającą ludziom zapamiętywanie całej masy wiadomości, dziś osiągalnej wyłącznie przez osoby z ekstremalnie rozwiniętą pamięcią ejdetyczną. Taki dom składał się z komnat, a każda z nich była umeblowana wspomnieniami. Te komnaty i ich wystrój zmieniał się, odzwierciedlając gromadzenie i sortowanie wiedzy. Bohaterka "mother!" zamieszkuje właśnie taki domu (a będąc jego duszą, jest jego niezbywalnym elementem, eterycznym budulcem). Dlatego też jego wnętrza ulegają nagłym zmianom, pozornie pojawiającym się znikąd, bez składu i ładu. Bohaterka nie jest bowiem w stanie obserwować tego procesu, ponieważ istnieje w jego obrębie, a nie poza nim. Jej percepcja jest nie tylko ograniczona ale również wypaczona przez osobisty punkt widzenia (co podkreślone jest też w pracy kamery, często przyssanej do postaci bohaterki).

Dom jako mnemotechnika jest aktem twórczym. A to oznacza, że zaciera się granica między stworzeniem a wspomnieniem. Czym w końcu jest wspomnienie, jeśli nie bytem uwięzionym w bursztynie minionego czasu? "mother!" staje się więc przypowieścią o relacji między twórcą, stworzeniem i wspomnieniem. Pierwsza scena filmu pokazuje akt narodzin bytu. Bohaterka jest częścią tego procesu, jego iskrą, pretekstem, inspiracją, ale zarazem częścią. Ma autonomię, ale wyłącznie w obrębie stworzonego świata, poza granice którego to nie może wykroczyć (nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że nie jest do tego zdolna). Ma wolność istnienia, ale zarazem jest kompletnie bezwolna, ponieważ nie kontroluje innych zmiennych. Jest jak któraś z cząstek kwantowych, która znajduje się tu i teraz wyłącznie dlatego, że jest obserwowana (przez stwórcę). Bohaterka jest przyczyną istnienia, ale nie jego powodem.

A teraz pomyślnym globalnie. Niech dom zmieni się w świat. W takiej sytuacji postać grana przez Javiera Bardema ze zwykłego twórcy (autora wspomnień, artysty) przekształci się w samego Boga. Jennifer Lawrence w takiej sytuacji to Anima Mundi. Dom jest miejscem historii, którą znamy z Biblii. Ed Harris to Adam, Michelle Pfeiffer to Ewa. Kryształ to jabłko. Zabarykadowany pokój to Eden. Domhnall Gleeson to Kain, Brian Gleeson to Abel. I tak dalej.

W ten sposób w "mother!" Darren Aronofsky powraca do obsesji, które napędzały go od początku jego filmowej kariery. Jak w "Pi" szuka kodu rządzącego stworzeniem. Jak w "Źródle" kobierzec czasu skrywa sens życia. Z "Requiem dla snu" i z "Czarnego łabędzia" zapożyczył ideę subiektywizmu jako pułapki szaleństwa. W przeciwieństwie jednak do tamtych filmów, teraz zdecydował się na większą dosłowność i stawianie kropki nad "i". W "mother!" Aronofsky nie zostawia widzów z pytaniami bez odpowiedzi. Ostatnie kilka minut są moim zdaniem kompletnie niepotrzebne. Film powinien się skończyć na ujęciu, od którego się zaczyna. Jednak reżyser serwuje nam epilog, który wyjaśnia wszystko. Ma on tylko jedną wartość – deprecjonuje samego Boga. U Aronofsky'ego nie jest on bytem absolutnym, lecz podlega tym samym deterministycznym ograniczeniom, co stworzenie, które na jego Słowo się rodzi. Jest niewolnikiem tworzenia. Jest Stwórcą, więc musi to robić, wciąż od nowa, realizując nieskończoną liczbę wariacji wychodząc od tego samego punktu początkowego. Bez ostatnich paru minut ta wizja Boga być może nie byłaby aż tak czytelna, ale jednak poprzez domknięcie kręgu Istnienia byłaby i tak jasno dana do zrozumienia.

Gdyby nie ostatnie kilka minut, to "mother!" uznałbym za jeden z najlepszych filmów tego roku. Jeśli chodzi o samą formę, to bardzo mi się spodobało to, co przygotował Aronofsky. Fantastycznym pomysłem było to, by całość opowiedziana była z punktu widzenia bohaterki granej przez Lawrence. Podobało mi się to, że kamerą jest cały czas blisko niej, a kadry są często bardzo ciasne, mocno ograniczając pole widzenia. Przypominało mi to trochę "Syna Szawła". Aronofsky świetnie też operuje percepcją czasu. Raz rozwlekając poczucie mijających minut, innym razem sprawiając, że w oka mgnieniu "znikały" dni, tygodnie, miesiące. To z kolei mocno przywodziło mi na myśl "A Ghost Story". Do tego dochodzi bardzo oszczędna warstwa audio. Praktycznie nie ma tu muzyki, pojawiają się jedynie różne efekty dźwiękowe. Wszystko to złożyło się na niezwykle intymne doświadczenie. W tym filmie nie ma czegoś takiego jak obiektywny byt. A subiektywność sprawia, że zaciera się granica między faktami a wrażeniami. I to właśnie reżyser doskonale uchwycił, tworząc dzieło, które balansuje na granicy szaleństwa. "mother!" to obraz sugestywny i fascynujący. Szkoda więc, że w końcówce staje się łopatologiczny.

Ocena: 7

PS. Nie rozumiem, dlaczego studio postanowiło stworzyć kampanię reklamową sugerującą, że "mother!" to horror. Idąc tym tropem "Requiem dla snu" można byłoby reklamować jako komedię slapstickową. To, że wykorzystuje się język danego gatunku, nie oznacza jeszcze, że tworzy się dzieło gatunkowe.

Komentarze

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)