Three Billboards Outside Ebbing, Missouri (2017)
Muszę przestać narzekać na jakość amerykańskiego kina niezależnego. Jak spoglądam na moje tegoroczne oceny, to wyraźnie widzę, że ma się ono bardzo dobrze. Na początku roku był "Captain Fantastic". Nie tak dawno temu "Patti Cake$". A teraz zobaczyłem "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri". Obraz Martina McDonagha jest czystym ekstraktem tego, co w kinie niezależnym najlepsze. Oglądając film odnosiłem wrażenie, że reżyser napisał go specjalnie dla mnie.
Wszystko w tym filmie jest idealne. Jak choćby bohaterowie. Są to postaci wyraziste, które w momencie poznania są jasno zdefiniowane. Mildred jest zdesperowaną matką, Dixon prymitywnym brutalem, Willoughby poczciwym nieudacznikiem, itp., itd. W trakcie filmu okazuje się jednak, że nikt nie jest tak jednowymiarowy, jak się wydaje. Mildred wyraża poglądy i zachowuje się na przykład w stosunku do granego przez Dinklage'a Jamesa tak, że wypada na mało sympatyczną postać; Dixon odsłania przed nami serce ze złota; Willoughby ujawnia zaś swoją przenikliwość i przewrotność. Jeśli nawet są w tym filmie postaci, które mogą wydawać się jednowymiarowe (matka Dixona, nowa dziewczyna byłego męża Mildred), to jednak jestem przekonany, że wynika to wyłącznie z faktu braku czasu. Gdyby tylko reżyser znalazł miejsce, by im się przyjrzeć bliżej, na pewno odkrylibyśmy, że prostota dziewczyny nie jest tak prymitywna, na jaką wygląda, a matka Dixona skrywa cierpienie, które uczyniło z niej zgorzkniałą kobietę.
Podoba mi się również struktura samej opowieści. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" przywodzi na myśl najlepsze antywesterny w historii kina. Oto kobieta, która w małym miasteczku szuka sprawiedliwości i zemsty na tych, którzy skrzywdzili jej dziecko. Mimo że akcja rozgrywa się współcześnie, historia została rozpisana tak, jakbyśmy byli na Dzikim Zachodzie. McDonagh świetnie czuje tę konwencję i potrafi jednocześnie zachować jej ducha, jak i dokonać jej całkowitej transmutacji w coś kompletnie nowego i wyjątkowego.
Zachwyciło mnie również niezwykle zrozumienie problemów, jakie reżyser porusza. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to bowiem przede wszystkim opowieść o bólu, którego nie można ogarnąć całym sobą, więc dokonuje się jego projekcji na zewnątrz. To przypowieść o gniewie i poczuciu winy. McDonagh niby mówi tu tylko to, co z kina (i nie tylko) doskonale znamy: że nie każde cierpienie możemy przepracować sami, że gniew może zmienić nas w potwory, którymi nigdy nie chcieliśmy się stać, że poczucie winy sprawia, że staramy się innych obarczyć odpowiedzialnością za coś, co – w naszych własnych oczach – my spowodowaliśmy. Ważne jest jednak to, jak McDonagh to wszystko mówi. Jest delikatny, a kiedy trzeba brutalnie szczery, by po chwili bezbłędnie rozładować napięcie trafnym humorystycznym akcentem. Okazał się mistrzem w żonglowaniu emocjami. W jednej scenie potrafi zaprezentować całą ich gamę.
Wszystko powyższe sprowadza się do jednego elementu – mistrzowskiego scenariusza. Jeśli McDonagh nie dostanie za niego Oscara, to będzie to wyraźny znak, że w Hollywood nie ma sprawiedliwości. Jak dla mnie jest to najlepszy tekst tego roku. A do tego ma fantastyczne dialogi. Praktycznie nie było minuty, bym nie zachwycał się tym, co mówią bohaterowie. A już moment, w którym grana przez Frances McDormand Mildred wygłasza księdzu przypowieść o gangach z Los Angeles, jest dla mnie absolutnie najważniejszą sceną, jaką widziałem w tym roku w kinie.
I nie chodzi tu wyłącznie o tekst McDonagha, ale również o samą kreację McDormand. Uwielbiam tę aktorkę, a tu udowodniła, że jest żywą legendą, jedną z najważniejszych przedstawiciele profesji swego (i nie tylko) pokolenia. Jednak w tym filmie nie ma naprawdę słabych ról. Nawet epizody są zagrane w taki sposób, że długo pozostaną w mojej pamięci. Tak prowadzić cały zespół aktorskich potrafiło w kinie naprawdę niewielu reżyserów. To ten sam poziom mistrzostwa, co "Gosford Park" Altmana.
Byłem prawie pewien, że "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" spodobają mi się. W końcu lubię wcześniej dokonania reżyserskie McDonagha. Jednak ten film przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Brawo! Brawo! Brawo!
Ocena: 10
Wszystko w tym filmie jest idealne. Jak choćby bohaterowie. Są to postaci wyraziste, które w momencie poznania są jasno zdefiniowane. Mildred jest zdesperowaną matką, Dixon prymitywnym brutalem, Willoughby poczciwym nieudacznikiem, itp., itd. W trakcie filmu okazuje się jednak, że nikt nie jest tak jednowymiarowy, jak się wydaje. Mildred wyraża poglądy i zachowuje się na przykład w stosunku do granego przez Dinklage'a Jamesa tak, że wypada na mało sympatyczną postać; Dixon odsłania przed nami serce ze złota; Willoughby ujawnia zaś swoją przenikliwość i przewrotność. Jeśli nawet są w tym filmie postaci, które mogą wydawać się jednowymiarowe (matka Dixona, nowa dziewczyna byłego męża Mildred), to jednak jestem przekonany, że wynika to wyłącznie z faktu braku czasu. Gdyby tylko reżyser znalazł miejsce, by im się przyjrzeć bliżej, na pewno odkrylibyśmy, że prostota dziewczyny nie jest tak prymitywna, na jaką wygląda, a matka Dixona skrywa cierpienie, które uczyniło z niej zgorzkniałą kobietę.
Podoba mi się również struktura samej opowieści. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" przywodzi na myśl najlepsze antywesterny w historii kina. Oto kobieta, która w małym miasteczku szuka sprawiedliwości i zemsty na tych, którzy skrzywdzili jej dziecko. Mimo że akcja rozgrywa się współcześnie, historia została rozpisana tak, jakbyśmy byli na Dzikim Zachodzie. McDonagh świetnie czuje tę konwencję i potrafi jednocześnie zachować jej ducha, jak i dokonać jej całkowitej transmutacji w coś kompletnie nowego i wyjątkowego.
Zachwyciło mnie również niezwykle zrozumienie problemów, jakie reżyser porusza. "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" to bowiem przede wszystkim opowieść o bólu, którego nie można ogarnąć całym sobą, więc dokonuje się jego projekcji na zewnątrz. To przypowieść o gniewie i poczuciu winy. McDonagh niby mówi tu tylko to, co z kina (i nie tylko) doskonale znamy: że nie każde cierpienie możemy przepracować sami, że gniew może zmienić nas w potwory, którymi nigdy nie chcieliśmy się stać, że poczucie winy sprawia, że staramy się innych obarczyć odpowiedzialnością za coś, co – w naszych własnych oczach – my spowodowaliśmy. Ważne jest jednak to, jak McDonagh to wszystko mówi. Jest delikatny, a kiedy trzeba brutalnie szczery, by po chwili bezbłędnie rozładować napięcie trafnym humorystycznym akcentem. Okazał się mistrzem w żonglowaniu emocjami. W jednej scenie potrafi zaprezentować całą ich gamę.
Wszystko powyższe sprowadza się do jednego elementu – mistrzowskiego scenariusza. Jeśli McDonagh nie dostanie za niego Oscara, to będzie to wyraźny znak, że w Hollywood nie ma sprawiedliwości. Jak dla mnie jest to najlepszy tekst tego roku. A do tego ma fantastyczne dialogi. Praktycznie nie było minuty, bym nie zachwycał się tym, co mówią bohaterowie. A już moment, w którym grana przez Frances McDormand Mildred wygłasza księdzu przypowieść o gangach z Los Angeles, jest dla mnie absolutnie najważniejszą sceną, jaką widziałem w tym roku w kinie.
I nie chodzi tu wyłącznie o tekst McDonagha, ale również o samą kreację McDormand. Uwielbiam tę aktorkę, a tu udowodniła, że jest żywą legendą, jedną z najważniejszych przedstawiciele profesji swego (i nie tylko) pokolenia. Jednak w tym filmie nie ma naprawdę słabych ról. Nawet epizody są zagrane w taki sposób, że długo pozostaną w mojej pamięci. Tak prowadzić cały zespół aktorskich potrafiło w kinie naprawdę niewielu reżyserów. To ten sam poziom mistrzostwa, co "Gosford Park" Altmana.
Byłem prawie pewien, że "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" spodobają mi się. W końcu lubię wcześniej dokonania reżyserskie McDonagha. Jednak ten film przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Brawo! Brawo! Brawo!
Ocena: 10
na twoim miejscu zacząłbym już pisać listy protestacyjne, bo wszystko wskazuje na to, że oscara za scenariusz zgarnie "lady bird", albo (o zgrozo!) "get out".
OdpowiedzUsuń"Lady Bird" jeszcze nie widziałem, więc nie wiem, może zasługuje
UsuńAle modę na nagradzanie "Uciekaj!" wypieram ze świadomości
Teraz mogę się założyć, że po wręczeniu Oscara za scenariusz temu filmowi (a chodzi mi tu oczywiście o "Uciekaj") na pewno nie ułatwili Ci tego zadania. :P
Usuń