Redwood (2017)
Zazwyczaj przy tego rodzaju filmach moim pierwszym komentarzem jest: "pomysł dobry, ale wykonanie kiepskie". Tym razem nie mogę jednak tak zacząć. "Redwood" jest złe już na poziomie pomysłu. Twórcy postanowili połączyć dwie rzeczy, których po prostu nie dało się spójnie scalić.
Po pierwsze reżyser chciał zachować typowy dla horrorów "myk" z ukryciem prawdy aż do finałowego zwrotu akcji. Pomijam już fakt, że zrobił to nieudolnie i że w momencie, w którym słyszymy o lokalnej legendzie, cała sprawa robi oczywista. Problem polega na tym, że po drugie reżyser chciał uczynić z "Redwood" egzystencjalny dramat o moralnych dramatach i cenie, jaką człowiek jest w stanie zapłacić, by przeżyć. To drugie wymagało jednak określenia warunków, w jakich bohater bije się z myślami. A tego reżyser nie chciał zrobić, bo musiałby zdradzić finałowy zwrot akcji.
W ten sposób przez większość filmu na ekranie nic się nie dzieje, a wszelki ciężar emocjonalny pozostaje niewygranym. Prowadzi to do tego, że "Redwood" straszliwie męczy i wytrzymanie do końca wydaje się miejscami ponad ludzkie siły. Nie pomagają też sceny, w których reżyser udaje, że mruga do widza zza przezroczystej "czwartej ściany" (jak w scenie, w której bohaterka stwierdza, że sytuacja wygląda jak z taniego horroru). Wszystko jest tu toporne i wymęczone.
Jedyne, co z "Redwood" zapamiętam, to szok na widok Nicholasa Brendona. Kojarzyłem go z "Buffy", ale od tamtej pory bardzo się zmienił.
Ocena: 2
Po pierwsze reżyser chciał zachować typowy dla horrorów "myk" z ukryciem prawdy aż do finałowego zwrotu akcji. Pomijam już fakt, że zrobił to nieudolnie i że w momencie, w którym słyszymy o lokalnej legendzie, cała sprawa robi oczywista. Problem polega na tym, że po drugie reżyser chciał uczynić z "Redwood" egzystencjalny dramat o moralnych dramatach i cenie, jaką człowiek jest w stanie zapłacić, by przeżyć. To drugie wymagało jednak określenia warunków, w jakich bohater bije się z myślami. A tego reżyser nie chciał zrobić, bo musiałby zdradzić finałowy zwrot akcji.
W ten sposób przez większość filmu na ekranie nic się nie dzieje, a wszelki ciężar emocjonalny pozostaje niewygranym. Prowadzi to do tego, że "Redwood" straszliwie męczy i wytrzymanie do końca wydaje się miejscami ponad ludzkie siły. Nie pomagają też sceny, w których reżyser udaje, że mruga do widza zza przezroczystej "czwartej ściany" (jak w scenie, w której bohaterka stwierdza, że sytuacja wygląda jak z taniego horroru). Wszystko jest tu toporne i wymęczone.
Jedyne, co z "Redwood" zapamiętam, to szok na widok Nicholasa Brendona. Kojarzyłem go z "Buffy", ale od tamtej pory bardzo się zmienił.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz