The Meddler (2015)
Uważajcie na ludzi przynoszących dary! Ich bezinteresowna pomoc ma swoją cenę. Jest nią cierpienie tych, którzy was obdarowują. Co gorsza, nie możecie nic z tym zrobić. Bo choć wydaje się to bezsensowne, a czasem nawet destrukcyjne, nie jest to zaburzenie, które powinien leczyć psychiatra, lecz proces leczenia ran, który musi po prostu toczyć się swoim torem i tempem.
Taki morał wyniosłem z filmu "Wszędobylska mamuśka". Tytułowa bohaterka to Marnie. Jakiś czas temu zmarł jej mąż. Kobieta na pozór wydaje się być pogodzona z tym faktem. Ale jej zachowanie jest co najmniej dziwne. Wtrąca się w życie córki. A kiedy ta ucieka na drugi koniec kraju (pod pretekstem pracy nad pilotem serialu, którego jest autorką), znajduje sobie inne osoby, bardziej wdzięczne za okazywane przez nią zainteresowanie: parę lesbijek, którym funduje ślub; samotną pacjentkę w szpitalu, którą stale odwiedza; młodego pracownika sklepu Apple'a, którego wozi na lekcje do liceum wieczorowego. Wydaje pieniądze, które pozostawił jej w spadku mąż. Ale kiedy trzeba porozmawiać o nagrobku albo kiedy w jej życiu pojawia się potencjalny nowy mężczyzna, to bierze nogi za pas i znika w oka mgnieniu.
Jednak film Lorene Scafarii nie jest ponurym dramatem egzystencjalnym. Reżyserka przekonuje, że choć zachowanie bohaterki jest ekstremalne, to jednak nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Proces żałoby jest czymś niezwykle indywidualnym. Nie można mówić, że coś jest w nim normalnego, a coś innego nie. To, co sprawdza się w przypadku jednej osoby, będzie absolutnie nie do przyjęcia dla innej. Jest to proces, którego nie można oszukać, nie da się go obejść, przyspieszyć, pójść na skróty. Trzeba go przeżyć i tyle. A wersja, którą wybrała bohaterka, wcale nie wydaje się taka straszna. W efekcie pomogła przecież nie tylko jej samej, ale też całej masie innych osób.
Sam w sobie film jest dość standardową produkcją utrzymaną w konwencji kina niezależnego. Humor łączy się więc ze smutkiem, a poważne sprawy ukrywane są pod komediowym płaszczykiem. Postaci wydają się zwyczajne, a jednocześnie mają w sobie coś ekscentrycznego. Całość sprawia sympatyczne wrażenie, ale tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia.
Ocena: 6
Taki morał wyniosłem z filmu "Wszędobylska mamuśka". Tytułowa bohaterka to Marnie. Jakiś czas temu zmarł jej mąż. Kobieta na pozór wydaje się być pogodzona z tym faktem. Ale jej zachowanie jest co najmniej dziwne. Wtrąca się w życie córki. A kiedy ta ucieka na drugi koniec kraju (pod pretekstem pracy nad pilotem serialu, którego jest autorką), znajduje sobie inne osoby, bardziej wdzięczne za okazywane przez nią zainteresowanie: parę lesbijek, którym funduje ślub; samotną pacjentkę w szpitalu, którą stale odwiedza; młodego pracownika sklepu Apple'a, którego wozi na lekcje do liceum wieczorowego. Wydaje pieniądze, które pozostawił jej w spadku mąż. Ale kiedy trzeba porozmawiać o nagrobku albo kiedy w jej życiu pojawia się potencjalny nowy mężczyzna, to bierze nogi za pas i znika w oka mgnieniu.
Jednak film Lorene Scafarii nie jest ponurym dramatem egzystencjalnym. Reżyserka przekonuje, że choć zachowanie bohaterki jest ekstremalne, to jednak nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Proces żałoby jest czymś niezwykle indywidualnym. Nie można mówić, że coś jest w nim normalnego, a coś innego nie. To, co sprawdza się w przypadku jednej osoby, będzie absolutnie nie do przyjęcia dla innej. Jest to proces, którego nie można oszukać, nie da się go obejść, przyspieszyć, pójść na skróty. Trzeba go przeżyć i tyle. A wersja, którą wybrała bohaterka, wcale nie wydaje się taka straszna. W efekcie pomogła przecież nie tylko jej samej, ale też całej masie innych osób.
Sam w sobie film jest dość standardową produkcją utrzymaną w konwencji kina niezależnego. Humor łączy się więc ze smutkiem, a poważne sprawy ukrywane są pod komediowym płaszczykiem. Postaci wydają się zwyczajne, a jednocześnie mają w sobie coś ekscentrycznego. Całość sprawia sympatyczne wrażenie, ale tak naprawdę niczym szczególnym się nie wyróżnia.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz