Molly's Game (2017)

Aaron Sorkin jest jak kościół katolicki – wywyższa kobiety poprzez zachwalanie konwencjonalnego, stereotypowego ich wizerunku. I dziwi fakt, że żadna feministka przeciwko "Grze o wszystko" się nie wypowiedziała. Z drugiej strony, nie jest to z całą pewnością temat tak popularny jak #metoo.



Molly Bloom to pozornie idealna heroina współczesnych czasów: kobieta nieugięta, która nie tylko twardo stoi na straży swoich wartości, ale też potrafi raz za razem podnieść się po upadku i trwać. Idealny wzór dla dzisiejszych kobiet, które szukają w kulturze masowej postaci reprezentujących sobą coś więcej niż tylko kuchnię, dzieci i ładną ozdobę u boku mężczyzny.

Wystarczy jednak zignorować potok słów i przyjrzeć się temu, co tak naprawdę Sorkin pokazuje, by ten wzorcowy wizerunek zaczął wyglądać dziwnie, podejrzanie. Molly Bloom w filmie Sorkina to kobieta, która żyje jedynie iluzją siły, niezależności. Wiele z jej sukcesów to efekt działań mężczyzn z jej otoczenia. Reżyser deprecjonuje jej sukcesy lub kompletnie je przekreśla. Jak się okazuje, to nie ona przekonała prawnika, żeby został jej adwokatem. Żadne z jej działań w czasie procesu nie miało wpływu na werdykt. Molly bardzo dużo mówi. Wygłasza płomienne i często bardzo inteligentne przemowy, ale jednocześnie pozostaje kwintesencją patriarchalnej definicji kobiecości - jest bierna. Jej pierwsze przedsięwzięcie hazardowe w Los Angeles, Sorkin umniejsza przedstawiając je jako kopiowanie męskiego pomysłu i dodanie do niego "kobiecych" (czytaj: uwodzicielskich) elementów. Jej drugie przedsięwzięcie w Nowym Jorku było o wiele bardziej imponujące. Jednak Sorkin sprowadza je do poziomu niewiele znaczącego epizodu, który można streścić w krótkiej zbitce montażowej.

Oglądając "Grę o wszystko" naprawdę trudno zrozumieć, co też Sorkina zainteresowało w historii Molly Bloom. Z całą pewnością nie była to ona sama, ponieważ film w żadnym momencie nie jest opowieścią o kobiecie, która walczy z przeciwnościami losu, która próbuje przetrwać i w tym celu zrobi wszystko, poza jednym – nie sprzeniewierzy się wartościom, które wyznaje. O tym był film Johna Maddena "Sama przeciw wszystkim". Był on nudny jak flaki z olejem, ale miał wyrazistszą i ciekawszą bohaterkę.

Nie, dla Sorkina Molly Bloom jest pretekstem, niczym więcej. Dla niego liczą się wyłącznie słowa, cały ich morze. W tym filmie nie ma praktycznie ani chwili ciszy. Jeśli bohaterowie nic nie mówią, to mamy narrację z offu. I tak przez grubo ponad dwie godziny. Sorkin musi czerpać erotyczną satysfakcję z niekończącego się potoku słów, bo ich liczba w tym filmie wkracza na poziom czystej patologii. Bardzo szybko nastąpiło u mnie przeciążenie i po prostu przestałem słuchać tego bełkotu. Od czasu do czasu zdarzały się naprawdę błyskotliwe wymiany zdań, ale trudno się było nimi delektować, kiedy topiły się one wśród monologów i dialogów powstałych wyłącznie po to, by Sorkin miał satysfakcję, że gwiazdy światowego kina będą je wypowiadać.

Aaron Sorkin kiedyś zachwycał mnie tym, co pisał. Ale z każdym kolejnym filmem jego autorstwa coraz trudniej przychodziło mi tolerowaniem jego wodolejstwa. A tu jest także reżyserem, więc nikt już go nie kontrolował. To sprawia, że "Gry o wszystko" najzwyczajniej w świecie nie dało się słuchać.

Ocena: 3

Komentarze

Chętnie czytane

Whiplash (2014)

The Revenant (2015)

En kort en lang (2001)

Dheepan (2015)