Narzeczony na niby (2018)
Pierwsza miła niespodzianka tego roku i dowód na to, że naprawdę trzeba oglądać wszystkie filmy, nawet te, które wydają się nam z góry skazane na bycie gniotami. W końcu "Narzeczony na niby" jest polską komedią romantyczną. A w słowniku kinomana nie ma chyba gorszej obelgi od tych trzech słów (wypowiadanych razem rzecz jasna). Ku mojemu zdumieniu jednak "Narzeczony na niby" niczym nie różni się od setek niemieckich, francuskich, niemieckich, hiszpańskich, amerykańskich komedii.
Nie jest to żadne arcydzieło kinematografii i nie ma w nim nic, co sprawi, że będę o nim pamiętał chociażby za miesiąc. Jest to jednak film, który przyjemnie się ogląda. Można się pośmiać, obsada jest miła dla oka, a fabuła prosta i niewyszukana. Reżyser sprawnie wykorzystuje to, co dostał w formie scenariusza i aktorów. "Narzeczony na niby" jest sprawnie i profesjonalnie zrobiony.
Stramowski i Kamińska nie błyszczą talentami, ale za to nie można odmówić im urody, co w tego typu produkcjach jest zawsze atutem, pod warunkiem, że wyraziste postaci są na drugim planie. A tu mamy banalnie prosty, ale fajnie opowiedziany wątek Basi i Bartka (scena z wyborem filmu na wieczorny seans we dwoje!), jest też postać matki, która w interpretacji Doroty Kolak bardzo mi się spodobała. Jest trochę exploitation, jak scena z Kamińską w bieliźnie i Mikołaj Roznerski wychodzący z basenu, co oczywiście jest chwytem prymitywnym, ale w tego rodzaju produkcjach – jeśli tylko nie jest nadużywany – sprawdza się doskonale.
Niestety czasami twórcy przesadzają i sprawiają, że film balansuje na granicy żenady. Tak się dzieje przede wszystkim wtedy, kiedy chcą dodać odrobiny humoru. Jak choćby w romantycznej pogoni Szymona za Kariną, która została popsuta, bo twórcy postanowili, że Szymon po drodze będzie wpadał na różne rzeczy, potykał się i obijał. Taka scena mogła być zabawna w niemym filmie Chaplina, tu było to zupełnie niepotrzebne.
Filmów takich jak "Narzeczony na niby" widziałem setki, ale dotąd żaden z nich nie był polską produkcją. Miło było więc zobaczyć, że i u nas mogą tego rodzaju komedie powstawać.
Ocena: 6
Nie jest to żadne arcydzieło kinematografii i nie ma w nim nic, co sprawi, że będę o nim pamiętał chociażby za miesiąc. Jest to jednak film, który przyjemnie się ogląda. Można się pośmiać, obsada jest miła dla oka, a fabuła prosta i niewyszukana. Reżyser sprawnie wykorzystuje to, co dostał w formie scenariusza i aktorów. "Narzeczony na niby" jest sprawnie i profesjonalnie zrobiony.
Stramowski i Kamińska nie błyszczą talentami, ale za to nie można odmówić im urody, co w tego typu produkcjach jest zawsze atutem, pod warunkiem, że wyraziste postaci są na drugim planie. A tu mamy banalnie prosty, ale fajnie opowiedziany wątek Basi i Bartka (scena z wyborem filmu na wieczorny seans we dwoje!), jest też postać matki, która w interpretacji Doroty Kolak bardzo mi się spodobała. Jest trochę exploitation, jak scena z Kamińską w bieliźnie i Mikołaj Roznerski wychodzący z basenu, co oczywiście jest chwytem prymitywnym, ale w tego rodzaju produkcjach – jeśli tylko nie jest nadużywany – sprawdza się doskonale.
Niestety czasami twórcy przesadzają i sprawiają, że film balansuje na granicy żenady. Tak się dzieje przede wszystkim wtedy, kiedy chcą dodać odrobiny humoru. Jak choćby w romantycznej pogoni Szymona za Kariną, która została popsuta, bo twórcy postanowili, że Szymon po drodze będzie wpadał na różne rzeczy, potykał się i obijał. Taka scena mogła być zabawna w niemym filmie Chaplina, tu było to zupełnie niepotrzebne.
Filmów takich jak "Narzeczony na niby" widziałem setki, ale dotąd żaden z nich nie był polską produkcją. Miło było więc zobaczyć, że i u nas mogą tego rodzaju komedie powstawać.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz