Every Day (2018)
"Każdego dnia" to klasyczny młodzieżowy melodramat. Żeby widzom nie było nudno, tym razem tematem nie jest choroba śmiertelna. Zamiast tego wymyślono inny sposób na sprawienie, by młodzi kochankowie nie byli szczęśliwy zbyt długo. I jest to pomysł dość przedziwny. Otóż A (bo tak nazywa sam(a) siebie) nie istnieje. A dokładniej nie istnieje materialnie. Jego "ja" co dzień trafia do innego ciała. Proces ten dzieje się poza kontrolą A, choć - jak odkryje - są od tego wyjątki. Sytuacja ta sprawia, że jego/jej uczucie do Rhiannon napotyka na logistyczny problem: jak być ze sobą, kiedy fizycznie nie jest to możliwe.
Poza tym przedziwnym punktem wyjścia, reszta filmu ma już dość klasyczną strukturę. Twórcy uznali, że wystarczy im eksperymentów i dziwactw. Z czym nie do końca się zgadzam. Możliwości narracyjne tkwiące w idei istoty, która doświadcza na własnej skórze różnorodności człowieczeństwa, są ledwie "liźnięte". Twórcy wkładają w usta bohatera(ki) kilka mądrze brzmiących banałów o tym, że wszyscy jesteśmy podobni do siebie, choć możemy się różnić. Ale już tematy depresji, nieprzystosowania, nietolerancji są pokazane tak, jakby twórcy czuli się w obowiązku je poruszyć, ale nie mieli pomysłu, jak to zrobić, więc traktują je przedmiotowo. I nie mówię tu o osobach, w których ciałach pomieszkuje A, ale też o ojcu Rhiannon, który jest ledwie cieniem tego, czy mógłby być.
Film ma też nieco zaskakujący morał. Twórcy zdają się sugerować, że wielka romantyczna miłość jest pięknym i silnym doświadczeniem, ponieważ jest uczuciem niemożliwym na dłuższą metę. Pomaga jednak docenić tym, którzy ją przeżyli, prozę i odnaleźć w niej elementy niezwykłe albo przynajmniej takie, którymi można się zadowolić, co pozwoli pozostać w świecie i odnaleźć kompatybilną drugą połówkę. Jest to przesłanie jednocześnie naiwne i przewrotne.
"Każdego dnia" koniec końców okazuje się watą cukrową. Co ma swoje dobre strony. Bohaterowie są sympatyczni, a całość obejrzałem z przyjemnością, nawet jeśli niewiele z filmu wyniosłem i raczej zbyt długo wspomnienie o nim nie będzie gościć w mojej głowie. Nie jest jednak przesłodzony i kiczowaty, co w tej produkcji byłoby zupełnie nie do zniesienia.
Ocena: 6
Poza tym przedziwnym punktem wyjścia, reszta filmu ma już dość klasyczną strukturę. Twórcy uznali, że wystarczy im eksperymentów i dziwactw. Z czym nie do końca się zgadzam. Możliwości narracyjne tkwiące w idei istoty, która doświadcza na własnej skórze różnorodności człowieczeństwa, są ledwie "liźnięte". Twórcy wkładają w usta bohatera(ki) kilka mądrze brzmiących banałów o tym, że wszyscy jesteśmy podobni do siebie, choć możemy się różnić. Ale już tematy depresji, nieprzystosowania, nietolerancji są pokazane tak, jakby twórcy czuli się w obowiązku je poruszyć, ale nie mieli pomysłu, jak to zrobić, więc traktują je przedmiotowo. I nie mówię tu o osobach, w których ciałach pomieszkuje A, ale też o ojcu Rhiannon, który jest ledwie cieniem tego, czy mógłby być.
Film ma też nieco zaskakujący morał. Twórcy zdają się sugerować, że wielka romantyczna miłość jest pięknym i silnym doświadczeniem, ponieważ jest uczuciem niemożliwym na dłuższą metę. Pomaga jednak docenić tym, którzy ją przeżyli, prozę i odnaleźć w niej elementy niezwykłe albo przynajmniej takie, którymi można się zadowolić, co pozwoli pozostać w świecie i odnaleźć kompatybilną drugą połówkę. Jest to przesłanie jednocześnie naiwne i przewrotne.
"Każdego dnia" koniec końców okazuje się watą cukrową. Co ma swoje dobre strony. Bohaterowie są sympatyczni, a całość obejrzałem z przyjemnością, nawet jeśli niewiele z filmu wyniosłem i raczej zbyt długo wspomnienie o nim nie będzie gościć w mojej głowie. Nie jest jednak przesłodzony i kiczowaty, co w tej produkcji byłoby zupełnie nie do zniesienia.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz