Le Redoutable (2017)
Jak ja lubię takie niespodzianki w kinie. Tym razem muszę podziękować polskiemu dystrybutorowi. Tytuł "Ja, Godard" choć dobrze oddaje treść filmu, to jednocześnie mocno wprowadza w błąd. Tak naprawdę dzieło Hazanaviciusa to przecież studium związku, od jego narodzin po śmierć, a niejako przy okazji jest to dekonstrukcja Godarda i jego myśli filmowej.
Hazanavicius zaskoczył mnie tym, z jakim wyczuciem opowiada o relacji dwojga ludzi. Każdy etap związku jest jednocześnie mocno zainscenizowany i sprawiający wrażenie autentycznego i naturalnego. Coś takiego w kinie zdarza się rzadko. Na szybko przychodzi mi do głowy tylko "Rekonstrukcja". Okres zakochania jest prezentowany prosto a jednocześnie w sposób niesamowicie zmysłowy. Ale największe wrażenie na mnie zrobiła druga połowa filmu, kiedy reżyser pokazuje związek de facto martwy, tyle że żadna ze stron nie chce tego przyjąć do wiadomości.
Jestem zachwycony sceną rozmowy odbywającej się na tle "Męczeństwa Joanny d'Arc". W banalny sposób Hazanavicius jednocześnie zrobił scenę komediową i głęboko poruszającą. Podobnie byłem zachwycony sceną rozmowy przy śniadaniu, kiedy otrzymujemy podwójne komunikaty o tym, co bohaterowie mówią i co naprawdę sobie przekazują.
Hazanavicius nie odkrywa Ameryki. Jego biografia małżeństwa robi wrażenie ponieważ pozostaje emocjonalnie wiarygodna. A wszelkie formalne zabawy jedynie uatrakcyjniają przekaz, choć miejscami robi się przez nie lekki bałągan.
Równolegle jednak Hazanavicius wykorzystuje fakt, że mężem w tym filmie jest Jean-Luc Godard. "Ja, Godard" staje się więc po części studium jego twórczości, a po części eksperymentem formalnym, dla którego punktem wyjścia (i odniesienia) są hasła publicznie głoszone przez ikonę Nowej Fali. Stąd pod lupą znajdą się poglądy Godarda i jego niekończący się taniec mający na celu pogodzenie jego politycznych ideałów z realiami bycia twórcą filmowym. Jest to również częściowa biografia reżysera, pokazująca urywek jego życia, w ważnym dla niego i Francji momencie. Ale przede wszystkim Hazanavicius ożywia samo kino Godarda, wykorzystuje jej by bawić się formą swojego filmu, co tworzy interesujące paradoksy (jak scena, w której Garrel gra Godarda, który twierdzi w rozmowie, że nie jest Godardem, tylko aktorem, który go gra w filmie), a czasami po prostu świetnie skomponowane kadry i całe ujęcia.
"Ja, Godard" okazał się więc prawdziwie wielopoziomowym dziełem filmowym - żywym, przewrotnym, inteligentnym i zmysłowym. Jakże się cieszę, że nie odpuściłem sobie seansu (a byłem tego naprawdę bliski).
Ocena: 8
Hazanavicius zaskoczył mnie tym, z jakim wyczuciem opowiada o relacji dwojga ludzi. Każdy etap związku jest jednocześnie mocno zainscenizowany i sprawiający wrażenie autentycznego i naturalnego. Coś takiego w kinie zdarza się rzadko. Na szybko przychodzi mi do głowy tylko "Rekonstrukcja". Okres zakochania jest prezentowany prosto a jednocześnie w sposób niesamowicie zmysłowy. Ale największe wrażenie na mnie zrobiła druga połowa filmu, kiedy reżyser pokazuje związek de facto martwy, tyle że żadna ze stron nie chce tego przyjąć do wiadomości.
Jestem zachwycony sceną rozmowy odbywającej się na tle "Męczeństwa Joanny d'Arc". W banalny sposób Hazanavicius jednocześnie zrobił scenę komediową i głęboko poruszającą. Podobnie byłem zachwycony sceną rozmowy przy śniadaniu, kiedy otrzymujemy podwójne komunikaty o tym, co bohaterowie mówią i co naprawdę sobie przekazują.
Hazanavicius nie odkrywa Ameryki. Jego biografia małżeństwa robi wrażenie ponieważ pozostaje emocjonalnie wiarygodna. A wszelkie formalne zabawy jedynie uatrakcyjniają przekaz, choć miejscami robi się przez nie lekki bałągan.
Równolegle jednak Hazanavicius wykorzystuje fakt, że mężem w tym filmie jest Jean-Luc Godard. "Ja, Godard" staje się więc po części studium jego twórczości, a po części eksperymentem formalnym, dla którego punktem wyjścia (i odniesienia) są hasła publicznie głoszone przez ikonę Nowej Fali. Stąd pod lupą znajdą się poglądy Godarda i jego niekończący się taniec mający na celu pogodzenie jego politycznych ideałów z realiami bycia twórcą filmowym. Jest to również częściowa biografia reżysera, pokazująca urywek jego życia, w ważnym dla niego i Francji momencie. Ale przede wszystkim Hazanavicius ożywia samo kino Godarda, wykorzystuje jej by bawić się formą swojego filmu, co tworzy interesujące paradoksy (jak scena, w której Garrel gra Godarda, który twierdzi w rozmowie, że nie jest Godardem, tylko aktorem, który go gra w filmie), a czasami po prostu świetnie skomponowane kadry i całe ujęcia.
"Ja, Godard" okazał się więc prawdziwie wielopoziomowym dziełem filmowym - żywym, przewrotnym, inteligentnym i zmysłowym. Jakże się cieszę, że nie odpuściłem sobie seansu (a byłem tego naprawdę bliski).
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz