Red Sparrow (2018)
"Czerwona jaskółka" ma niedorzeczną fabułę, która świetnie sprawdziłaby się w filmie akcji lub komiksowym widowisku. Jednak Francis Lawrence postanowił uniknąć skojarzeń z marvelową Czarną Wdową i "Atomic Blonde". Zamiast więc na przejaskrawione i dynamiczne sekwencje, postawił na dystyngowany, kostiumowy dramat szpiegowsko-psychologiczny. Być może miał rację chcąc się odróżnić od dominującej obecnie formy. Aby jednak odnieść sukces przy przyjętej konwencji, potrzebował obsady, która będzie potrafiła owładnąć zmysłami widzów, której gry psychologiczne będą wciągające, sugestywne i wyraziste. A tego w "Czerwonej jaskółce" nie doświadczyłem.
Nietrafione jest przede wszystkim obsadzenie Jennifer Lawrence w tytułowej roli. Dominika to postać, która jest nie tylko ładna, ale też magnetyczna, posiadająca potężną ekranową charyzmę. W końcu będzie ofiarą męskich manipulacji, ale jednocześnie będzie na tyle silna, by prowadzić własne, wielopiętrowe gry. Lawrence nie potrafiła tego przekazać. Na ekranie ma w sobie tyle seksapilu, że nawet jako truchło jaskółki miałaby problemy z przekonaniem robaków, by na nią wlazły. Najwyraźniej potrafi grać albo silne heroiny albo też zahukane kobitki, ale nie jest w stanie być jedną i drugą jednocześnie.
Jeszcze większym problemem jest brak chemii między nią a jakąkolwiek inną osobą w tym filmie. I znów wydaje się, że jest to spowodowane tym, że praktycznie wszystkie relacje są oparte na współistnieniu przeciwieństw. Matka jest dla niej ciężarem i łatwym narzędziem szantażu, ale jednocześnie ewidentnie się o nią troszczy. Wania to jej jedyny łącznik z nieżyjącym ojcem, protektor i kat w jednej osobie. A Nash to osoba, w której ponoć się zakochała, ale kogo też ma bezwzględnie wykorzystać.
Ta ostatnia więź stanowi jądro filmu i to, że jest kompletnie nieprzekonująca, niszczy całość, nie pozostawiając żadnych możliwości odkupienia. Przez krótką chwilę miałem nadzieję, że być może brak ekranowej chemii jest efektem świadomego działania, że "Czerwona jaskółka" będzie opowieścią typu origin, ale nie pozytywnej postaci, a prawdziwej psychopatki. Oczywiście fakt, że w roli głównej jest obsadzona Jennifer Lawrence, od początku wskazywał na to, że takie podejście do fabuły jest mrzonką, ale tylko to mogło film uratować przed katastrofą.
Na plus zaliczam epizod Siergieja Połunina. Zapewne tylko mnie rozbawiło to, że grał tu postać negatywną i to, jak skończył. Podobała mi się też Charlotte Rampling. Aktorka zagrała postać, która wyraźnie należy do komiksowego porządku (i to raczej z "Deadpoola", a nie MCU). Jej nauki uwodzenia są tak groteskowe i absurdalne, że nie można ich po prostu traktować poważnie. Rampling jest wyjęta żywcem z innego filmu - filmu, który chętnie bym zobaczył. Dlatego też mocno zawyżyła wartość rozrywkową całości.
Ocena: 3
Nietrafione jest przede wszystkim obsadzenie Jennifer Lawrence w tytułowej roli. Dominika to postać, która jest nie tylko ładna, ale też magnetyczna, posiadająca potężną ekranową charyzmę. W końcu będzie ofiarą męskich manipulacji, ale jednocześnie będzie na tyle silna, by prowadzić własne, wielopiętrowe gry. Lawrence nie potrafiła tego przekazać. Na ekranie ma w sobie tyle seksapilu, że nawet jako truchło jaskółki miałaby problemy z przekonaniem robaków, by na nią wlazły. Najwyraźniej potrafi grać albo silne heroiny albo też zahukane kobitki, ale nie jest w stanie być jedną i drugą jednocześnie.
Jeszcze większym problemem jest brak chemii między nią a jakąkolwiek inną osobą w tym filmie. I znów wydaje się, że jest to spowodowane tym, że praktycznie wszystkie relacje są oparte na współistnieniu przeciwieństw. Matka jest dla niej ciężarem i łatwym narzędziem szantażu, ale jednocześnie ewidentnie się o nią troszczy. Wania to jej jedyny łącznik z nieżyjącym ojcem, protektor i kat w jednej osobie. A Nash to osoba, w której ponoć się zakochała, ale kogo też ma bezwzględnie wykorzystać.
Ta ostatnia więź stanowi jądro filmu i to, że jest kompletnie nieprzekonująca, niszczy całość, nie pozostawiając żadnych możliwości odkupienia. Przez krótką chwilę miałem nadzieję, że być może brak ekranowej chemii jest efektem świadomego działania, że "Czerwona jaskółka" będzie opowieścią typu origin, ale nie pozytywnej postaci, a prawdziwej psychopatki. Oczywiście fakt, że w roli głównej jest obsadzona Jennifer Lawrence, od początku wskazywał na to, że takie podejście do fabuły jest mrzonką, ale tylko to mogło film uratować przed katastrofą.
Na plus zaliczam epizod Siergieja Połunina. Zapewne tylko mnie rozbawiło to, że grał tu postać negatywną i to, jak skończył. Podobała mi się też Charlotte Rampling. Aktorka zagrała postać, która wyraźnie należy do komiksowego porządku (i to raczej z "Deadpoola", a nie MCU). Jej nauki uwodzenia są tak groteskowe i absurdalne, że nie można ich po prostu traktować poważnie. Rampling jest wyjęta żywcem z innego filmu - filmu, który chętnie bym zobaczył. Dlatego też mocno zawyżyła wartość rozrywkową całości.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz