Tomb Raider (2018)
Jest mi bardzo trudno uwierzyć w to, że ktokolwiek w Warner Bros. i MGM wierzył, że "Tomb Raider" mógł być dobrym filmem. Dla mnie było oczywiste (i to dość szybko), że już na etapie ogólnego zarysu popełniono poważne błędy, które dyskwalifikowały całość. I nie chodzi mi tu wcale o reżysera, choć jego "Fala" nie była obrazem szczególnie udanym. Jak jednak udowodnił mi ostatnio Brizé "Historią pewnego życia", słabe filmy w przeszłości nie oznaczają wcale, że i w przyszłości będzie reżyser kręcił równie nieudane działa. Nie chodzi mi też o Alicię Vikander, choć poza wyglądem, który mi akurat odpowiadał, niewiele wnosi ona do postaci Lary Croft takiej, jaką ją skonstruowano w scenariuszu (a jest to konstrukcja wielce chybotliwa, w jej inteligencję nie sposób uwierzyć, choćby nie wiem jak często inni bohaterowie to werbalizowali).
To właśnie scenariusz i jego założenia budzą moje wątpliwości. Nie rozumiem na przykład tego, dlaczego twórcy zdecydowali się na tak poważny ton filmu. Trudno jest go zaakceptować, kiedy całość dotyczy tak naprawdę bardzo bajkowej historyjki. Przecież ta cała japońska królowa to jakiś żart. Można się tym ekscytować tylko w produkcji typu "Złote dziecko" albo "Wielka draka w chińskiej dzielnicy".
"Tomb Raiderowi" przydałoby się też zdecydowanie więcej humoru, szczególnie typowego dla brytyjskich sitcomów sarkazmu i dialogów opartych na ciętych ripostach. Przewietrzyłoby to zatęchłą ramotę, jaką jest już w chwili premiery obraz Uthauga (ot, taka przyciężka podróba "najntisowego" kina). Niby w dwóch scenach pojawia się Nick Frost, ale zamiast fajnego cameo wyszedł humor na odwal.
Sama narracja też nie zachwyca. Jest pełna uproszczeń i absurdalnych zbiegów okoliczności, jak choćby cała sekwencja z wrakiem samolotu. Przy tak poważnym tonie całości, wygląda to niedorzecznie i psuje tylko radość, jaką to wszystko mogło dawać, gdyby tylko reżyser miał jakąś wizję i tchnął w film charakter. Do tego dochodzi muzyka, które nie pamięta się jeszcze w czasie jej trwania i zestaw twistów, przez który zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to jakiś kiepski remake "Largo Wincha". Skojarzenie tym bardziej narzucające się, że w obu filmach gra Thomas, ma zresztą podobne fryzury, tylko kolor włosów nieco się różni.
Zdumiewa mnie też strona techniczna przedsięwzięcia. Wiele efektów specjalnych już teraz wygląda tak, jakby "Tom Raider" powstał co najmniej dekadę temu. Green screen wali po oczach, a CGI wygląda gorzej niż zwiastuny gier o Larze Croft.
Zalet w tym filmie nie znalazłem zbyt wiele. Początek jeszcze ujdzie, kiedy nie wiedziałem, jak schematycznie i bez wyobraźni rzecz zostanie zrealizowana. Tak naprawdę największym plusem seansu "Tomb Raidera" jest to, że po nim tylko doceniłem "Assassin's Creed" z Fassbenderem.
Ocena:4
To właśnie scenariusz i jego założenia budzą moje wątpliwości. Nie rozumiem na przykład tego, dlaczego twórcy zdecydowali się na tak poważny ton filmu. Trudno jest go zaakceptować, kiedy całość dotyczy tak naprawdę bardzo bajkowej historyjki. Przecież ta cała japońska królowa to jakiś żart. Można się tym ekscytować tylko w produkcji typu "Złote dziecko" albo "Wielka draka w chińskiej dzielnicy".
"Tomb Raiderowi" przydałoby się też zdecydowanie więcej humoru, szczególnie typowego dla brytyjskich sitcomów sarkazmu i dialogów opartych na ciętych ripostach. Przewietrzyłoby to zatęchłą ramotę, jaką jest już w chwili premiery obraz Uthauga (ot, taka przyciężka podróba "najntisowego" kina). Niby w dwóch scenach pojawia się Nick Frost, ale zamiast fajnego cameo wyszedł humor na odwal.
Sama narracja też nie zachwyca. Jest pełna uproszczeń i absurdalnych zbiegów okoliczności, jak choćby cała sekwencja z wrakiem samolotu. Przy tak poważnym tonie całości, wygląda to niedorzecznie i psuje tylko radość, jaką to wszystko mogło dawać, gdyby tylko reżyser miał jakąś wizję i tchnął w film charakter. Do tego dochodzi muzyka, które nie pamięta się jeszcze w czasie jej trwania i zestaw twistów, przez który zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest to jakiś kiepski remake "Largo Wincha". Skojarzenie tym bardziej narzucające się, że w obu filmach gra Thomas, ma zresztą podobne fryzury, tylko kolor włosów nieco się różni.
Zdumiewa mnie też strona techniczna przedsięwzięcia. Wiele efektów specjalnych już teraz wygląda tak, jakby "Tom Raider" powstał co najmniej dekadę temu. Green screen wali po oczach, a CGI wygląda gorzej niż zwiastuny gier o Larze Croft.
Zalet w tym filmie nie znalazłem zbyt wiele. Początek jeszcze ujdzie, kiedy nie wiedziałem, jak schematycznie i bez wyobraźni rzecz zostanie zrealizowana. Tak naprawdę największym plusem seansu "Tomb Raidera" jest to, że po nim tylko doceniłem "Assassin's Creed" z Fassbenderem.
Ocena:4
Komentarze
Prześlij komentarz