120 battements par minute (2017)
Kiedy "120 uderzeń serca" się rozpoczynało, byłem przekonany, że będzie to kolejny z procedurali, jakie ostatnio Francuzi tak kochają. I początkowo rzeczywiście tak jest. Widzimy jak funkcjonuje organizacja aktywistów, jakie są interakcje wewnątrz grupy i jak działa ona w kontaktach zewnętrznych. Reżyser łączy tu historię ruchu Act Up z pochwałą świadomego społeczeństwa, które zawsze i wszędzie (przynajmniej we Francji) gotowe jest protestować i walczyć o swoje. W tym sensie nie jest to wcale obraz historyczny, lecz opowieść na wskroś współczesna.
Jednak "120 uderzeń serca" nie idzie tą samą drogą, co "Jeszcze nie koniec" czy "Z podniesionym czołem". Campillo, który przecież jest autorem scenariusza "Klasy", postanowił surowość scen działań aktywistów połączyć z wizualną poezją. Stąd co jakiś czas pojawiają się piękne zabawy obrazami albo też na chwilę film zatrzymuje się, by dać możliwość wypowiedzenia przez bohaterów natchnionych monologów. Czasami, jakby reżyser wstydził się tego, co robi, monologom tym towarzyszą ironiczne komentarze czy to opowiadających czy też słuchających, ale jest to raczej krygowanie się do widza, dla którego te wszystkie formalne zabiegi będą grubą przesadą. Jednak i to jeszcze reżyserowi nie wystarczyło. Dlatego też jego film ma też być historią miłosną, opowieścią o cierpieniu i umieraniu.
Niestety, choć podejście takie daje czasem ładne efekty, to jednak większość zabiegów reżysera nie ma większego sensu. Trudno uznać film za osobistą opowieść o Seanie i Nathanie, kiedy Campillo definiuje intymność jako duże zbliżenia na niedoświetlone sylwetki bohaterów. Ani Sean ani Nathan nie są na tyle dobrze skonstruowanymi postaciami, by można było mówić o solidnym melodramacie. Szczególnie Nathan pozostaje enigmą. To, że nie jest nosicielem HIV, choć szczególnie o swoje zdrowie nie dbał, w ogóle nie jest wygrane przez reżysera. Niby chce budować wiarygodne portrety psychologiczne, a z premedytacją ignoruje motywację Nathana. A ta wydaje się niezwykle intrygująca i moralnie niejednoznaczna.
Kiedy Campillo opowiada o lękach, wściekłości i bezradności z pierwszych dekad istnienia AIDS na świecie, to nie potrafi przemówić własnym głosem. Jego obrazki są kalkami filmów z lat 90., tyle że pozbawionych tego ciężaru autentyczności, jaki miały tamte - nawet najbardziej ckliwe i naiwne filmy - przez sam fakt, że opowiadały o tym, co działo się "tu i teraz".
Stąd w "120 uderzeniach serca" podobają mi się urywki. Spodobał mi się Arnaud Valois. A także remix "Smalltown Boy". Jednak jako całość film był dla mnie rozczarowaniem.
Ocena: 6
Jednak "120 uderzeń serca" nie idzie tą samą drogą, co "Jeszcze nie koniec" czy "Z podniesionym czołem". Campillo, który przecież jest autorem scenariusza "Klasy", postanowił surowość scen działań aktywistów połączyć z wizualną poezją. Stąd co jakiś czas pojawiają się piękne zabawy obrazami albo też na chwilę film zatrzymuje się, by dać możliwość wypowiedzenia przez bohaterów natchnionych monologów. Czasami, jakby reżyser wstydził się tego, co robi, monologom tym towarzyszą ironiczne komentarze czy to opowiadających czy też słuchających, ale jest to raczej krygowanie się do widza, dla którego te wszystkie formalne zabiegi będą grubą przesadą. Jednak i to jeszcze reżyserowi nie wystarczyło. Dlatego też jego film ma też być historią miłosną, opowieścią o cierpieniu i umieraniu.
Niestety, choć podejście takie daje czasem ładne efekty, to jednak większość zabiegów reżysera nie ma większego sensu. Trudno uznać film za osobistą opowieść o Seanie i Nathanie, kiedy Campillo definiuje intymność jako duże zbliżenia na niedoświetlone sylwetki bohaterów. Ani Sean ani Nathan nie są na tyle dobrze skonstruowanymi postaciami, by można było mówić o solidnym melodramacie. Szczególnie Nathan pozostaje enigmą. To, że nie jest nosicielem HIV, choć szczególnie o swoje zdrowie nie dbał, w ogóle nie jest wygrane przez reżysera. Niby chce budować wiarygodne portrety psychologiczne, a z premedytacją ignoruje motywację Nathana. A ta wydaje się niezwykle intrygująca i moralnie niejednoznaczna.
Kiedy Campillo opowiada o lękach, wściekłości i bezradności z pierwszych dekad istnienia AIDS na świecie, to nie potrafi przemówić własnym głosem. Jego obrazki są kalkami filmów z lat 90., tyle że pozbawionych tego ciężaru autentyczności, jaki miały tamte - nawet najbardziej ckliwe i naiwne filmy - przez sam fakt, że opowiadały o tym, co działo się "tu i teraz".
Stąd w "120 uderzeniach serca" podobają mi się urywki. Spodobał mi się Arnaud Valois. A także remix "Smalltown Boy". Jednak jako całość film był dla mnie rozczarowaniem.
Ocena: 6
Komentarze
Prześlij komentarz