Avengers: Infinity War (2018)
Bracia Russo mają u mnie spory kredyt zaufania i za "Zimowego Żołnierza" i za "Wojnę bohaterów". Mimo to nie wierzyłem, że uda im się nakręci dobrą część "Avengers". Liczba postaci jest po prostu absurdalna i ogarnąć to wszystko zakrawa na cud. I cud się wydarzył. "Wojna bez granic" to widowisko, które dobrze się ogląda. Jest akcja, są dramaty, są czyny heroiczne, są - w końcu! - adwersarze (bo większość z nich nie do końca kwalifikuje się jako czarne charaktery), których pokonać nie jest tak łatwo nawet superbohaterom. Jest to zdecydowanie więcej, niż się spodziewałem. Choć w moim prywatnym rankingu filmów MCU, "Wojna bez granic" nie znajdzie się nawet w pierwszej piątce.
To, co zdecydowanie spodobało mi się najbardziej, to komiksowa konstrukcja filmu. Oglądając go czułem się dokładnie tak samo, kiedy czytam zbiorczy album komiksu zawierający kilka zeszytów. "Wojna bez granic" jest wyraźnie podzielona na drobniejsze partie. Każda z nich zawiera miniprzygodę lub jakiś ograniczony wątek, a wszystkie razem składają się na jedną historię. Choć takie podejście w filmie było z całą pewnością podyktowane pragmatyzmem (bo tylko w ten sposób można było opanować chaos, jakim jest olbrzymia liczba bohaterów), to formalnie i estetycznie bardzo dobrze się to widowisku przysłużyło.
Bardzo podobało mi się też to, że nie tylko Thanos ale również jego pomagierzy wykazują się tutaj umiejętnościami, które sprawiają, że bohaterowie mocno się muszą napocić, zanim będą w stanie nawiązać równorzędną walkę. Przez dekadę bohaterom wszystko przychodziło zbyt łatwo. Pod tym względem "Wojna bez granic" działa odświeżająco, a jednocześnie czyni z herosów postaci godne tego miana.
Ale trzecia część "Avengers" ma też kilka dość poważnym problemów. Głównym jest Thanos. A dokładniej scheda, jaką bracia Russo odziedziczyli po wcześniejszych filmach MCU. W "Wojnie bez granic" Szalony Tytan jest intrygującą postacią mesjanistyczną. To, że Thanos postrzega siebie jako zbawcę i jednocześnie postać tragiczną, było doskonałym pomysłem i miało olbrzymi potencjał. No właśnie - miało. Ten potencjał nie został zrealizowany z tej prostej przyczyny, że pośród dziesiątków postaci i obowiązkowych epickich rozwałek, nie było na to czasu. Russo musieli w ekspresowym tempie nadrobić zaniedbania w kreacji postaci Thanosa. Cała ta bierność Tytana we wcześniejszych filmach, jego zdawkowa obecność, teraz okazała się potężnym balastem. Gdybyśmy poznali go lepiej, wtedy "Wojna bez granic" byłaby świetnym punktem kulminacyjnym. A tak jego racje, jego przerażający mesjanizm, któremu blisko jest do najbardziej destrukcyjnych sekt jak Świątynia Ludu, a także jego relacja z Gomorą z musu przelatują przez ekran lotem błyskawicy. Nie ma zupełnie czasu, by świadomość i ciężar jego postępków w pełni wybrzmiały emocjonalnie u widzów, bo narracja pędzi do przodu jak oszalała. Ten brak miejsca na refleksję działa bardzo destrukcyjnie.
Im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej też skłaniam się do przekonania, że większość "Wojny bez granic" to blaga. Poza końcem, który z całą pewnością nie jest definitywny (w końcu Strange twierdził, że jest sposób na pokonanie Thanosa, ale jakoś twórcy sprytnie poprowadzili narrację tak, że nigdy nie wyjaśnił on, jaka droga do tego celu prowadzi), ten film nie ma charakteru. Tak, jest to film widowiskowy, pełen akcji, z niezłymi bohaterami i szczodrą szczyptą humoru, ale nie ma w tym autorskiego stempla, jaki widać było w "Strażnikach galaktyki", "Thorze: Ragnarok", a nawet w obu filmach braci Russo o Kapitanie Ameryce. "Wojna bez granic" to kino nijakie. I poza finałem nie ma nic, co z niego zapamiętam.
Ocena: 7
To, co zdecydowanie spodobało mi się najbardziej, to komiksowa konstrukcja filmu. Oglądając go czułem się dokładnie tak samo, kiedy czytam zbiorczy album komiksu zawierający kilka zeszytów. "Wojna bez granic" jest wyraźnie podzielona na drobniejsze partie. Każda z nich zawiera miniprzygodę lub jakiś ograniczony wątek, a wszystkie razem składają się na jedną historię. Choć takie podejście w filmie było z całą pewnością podyktowane pragmatyzmem (bo tylko w ten sposób można było opanować chaos, jakim jest olbrzymia liczba bohaterów), to formalnie i estetycznie bardzo dobrze się to widowisku przysłużyło.
Bardzo podobało mi się też to, że nie tylko Thanos ale również jego pomagierzy wykazują się tutaj umiejętnościami, które sprawiają, że bohaterowie mocno się muszą napocić, zanim będą w stanie nawiązać równorzędną walkę. Przez dekadę bohaterom wszystko przychodziło zbyt łatwo. Pod tym względem "Wojna bez granic" działa odświeżająco, a jednocześnie czyni z herosów postaci godne tego miana.
Ale trzecia część "Avengers" ma też kilka dość poważnym problemów. Głównym jest Thanos. A dokładniej scheda, jaką bracia Russo odziedziczyli po wcześniejszych filmach MCU. W "Wojnie bez granic" Szalony Tytan jest intrygującą postacią mesjanistyczną. To, że Thanos postrzega siebie jako zbawcę i jednocześnie postać tragiczną, było doskonałym pomysłem i miało olbrzymi potencjał. No właśnie - miało. Ten potencjał nie został zrealizowany z tej prostej przyczyny, że pośród dziesiątków postaci i obowiązkowych epickich rozwałek, nie było na to czasu. Russo musieli w ekspresowym tempie nadrobić zaniedbania w kreacji postaci Thanosa. Cała ta bierność Tytana we wcześniejszych filmach, jego zdawkowa obecność, teraz okazała się potężnym balastem. Gdybyśmy poznali go lepiej, wtedy "Wojna bez granic" byłaby świetnym punktem kulminacyjnym. A tak jego racje, jego przerażający mesjanizm, któremu blisko jest do najbardziej destrukcyjnych sekt jak Świątynia Ludu, a także jego relacja z Gomorą z musu przelatują przez ekran lotem błyskawicy. Nie ma zupełnie czasu, by świadomość i ciężar jego postępków w pełni wybrzmiały emocjonalnie u widzów, bo narracja pędzi do przodu jak oszalała. Ten brak miejsca na refleksję działa bardzo destrukcyjnie.
Im więcej czasu mija od seansu, tym bardziej też skłaniam się do przekonania, że większość "Wojny bez granic" to blaga. Poza końcem, który z całą pewnością nie jest definitywny (w końcu Strange twierdził, że jest sposób na pokonanie Thanosa, ale jakoś twórcy sprytnie poprowadzili narrację tak, że nigdy nie wyjaśnił on, jaka droga do tego celu prowadzi), ten film nie ma charakteru. Tak, jest to film widowiskowy, pełen akcji, z niezłymi bohaterami i szczodrą szczyptą humoru, ale nie ma w tym autorskiego stempla, jaki widać było w "Strażnikach galaktyki", "Thorze: Ragnarok", a nawet w obu filmach braci Russo o Kapitanie Ameryce. "Wojna bez granic" to kino nijakie. I poza finałem nie ma nic, co z niego zapamiętam.
Ocena: 7
Komentarze
Prześlij komentarz