Fahrenheit 451 (2018)
Ramin Bahrani będzie miał zawsze u mnie fory za fenomenalną krótkometrażówkę
"Plastic Bag", ale to, co zrobił z "451° Fahrenheita",
zakrawa na pomstę do nieba. Oglądając film nie wierzyłem w to, co widziałem na
ekranie. Jedyną myślą było, że Bahrani nie znalazł sposobu na to, jak "ugryźć" Bradbury'ego, więc grał na zwłokę, czego efektem jest totalny miszmasz.
Po pierwsze jestem w szoku, że reżyser nie spróbował
wykorzystać książki czy też filmu z 1966 roku, by skomentować współczesną
rzeczywistość. A przecież takie podejście narzucało się samo! Tym bardziej, że
część z rzeczy, które pół wieku temu było fikcją, dziś jest codziennością. Na
próżno jednak szukać w filmie aluzji do obecnego odchodzenia od słowa pisanego.
Wizja rzeczywistości, jaką tworzy Bahrani na potrzeby swojego filmu niewiele ma
wspólnego ze światem, w którym Twitter, Snapchat, Instagram, emoji są na
porządku dziennym. Trudno brać film na poważnie, kiedy w niektórych scenach jest się świadkami tego, jak bohater może
liczyć na zachowanie przez technologię prywatności, o jakiej dziś możemy tylko
pomarzyć (choć przecież żyje w totalitarnym kraju, więc jego osobista wolność powinna być ograniczona do minimum). Wizja przyszłości, jaką
serwuje Bahrani jest bardziej naiwna i uproszczona od tego, co można zobaczyć w
większości młodzieżowych antyutopii.
Po drugie rozczarował mnie brak ciekawych bohaterów. Zrobienie
z "451° Fahrenheita" komentarza do współczesnego świata, choć
narzucało się jako coś naturalnego, wcale nie było konieczne. To jednak, co
naprawdę musiało się wydarzyć, to stworzenie wyrazistego dramatu dwóch
jednostek, które zaczynają jako ludzie bliscy sobie, by stopniowo stanąć po
przeciwnych stronach barykady właśnie dlatego, że tak bardzo są do siebie
podobni. I Beatty i Montag nasiąkają zakazaną wiedzą, ale ten grzech prowadzi
ich do różnych wyborów życiowych. To powinien być wielki egzystencjalny dramat.
A nim nie jest. Miejscami odtwórcy głównych ról nieźle grają, ale są zawsze
samotni, nigdy nie tworzą duetu. Co nie do końca jest ich winą. Defekt istnieje
już w samym scenariuszu. Wszystko rozgrywa się na poziomie oczywistości i
założeniu, że widz sobie samodzielnie zapełni narracyjne białe
plamy.
Po trzecie jestem zasmucony tym, że reżyser tak naprawdę nie
mówi w filmie własnym głosem. Jego "451° Fahrenheita" wygląda jakby
była to bardzo złej jakości podróbka "Equilibrium". Ja wiem, że jedną
z licznych inspiracji dla filmu Kurta Wimmera była proza Bradbury'ego i
film Truffauta. Jest jednak coś głęboko nie w porządku, kiedy w "451°
Fahrenheita" rozpoznaję całe sekwencje i liczne rozwiązania narracyjne z
"Equilibrium", a praktycznie nic z "Fahrenheita 451" z 1966
roku.
I na koniec najmniej istotny zarzut. "451° Fahrenheita"
jest najzwyczajniej w świecie brzydki. Gdyby reszta została dobrze zrobiona,
być może to, jak wygląda, nie miałoby większego znaczenia. Ponieważ tak
nie jest, tylko jego estetyka (a w szczególności ohydne efekty specjalne) potęgowała negatywne odczucia, jakie obraz we mnie wzbudzał.
Ocena: 2
Komentarze
Prześlij komentarz