Muerte en Buenos Aires (2014)
SPOILER
Natalila Meta świetnie sprawdziłaby się jako reżyserka "Czerwonej jaskółki". Głównie dlatego, że "Muerte en Buenos Aires" jest właśnie historią takiej jaskółki. To El Ganso, znany też jako Gomez. Jest młody, przystojny i niezwykle wiarygodny w tym, jak się zachowuje w stosunku do swoich ofiar. Trudno uwierzyć w nieszczerość jego intencji nawet widzom, którzy od samego początku nie powinni mieć co do niego złudzeń.
Pierwsza scena filmu jasno daje do zrozumienia, że Gomez nie jest zwykłym policjantem na miejscu zbrodni, lecz osobą, która dokonała morderstwa na zlecenie. A jednak Meta tak prowadzi historię, że z łatwością przychodzi zapomnieć ten drobny fakt i zacząć widzieć w nim postać pozytywną. A wszystko właśnie przez chemię, jaką wyraźnie czuć między Gomezem a prowadzącym śledztwo w sprawie morderstwa inspektorem Chavezem. Gomez jest tak autentyczny w swoim zachowaniu, że naprawdę myślałem, że w pewnym momencie film przerodzi się w pełnokrwisty romans. Tym bardziej, że grający dwójkę głównych bohaterów Darin (którego dotąd kojarzyłem z serialu "Hipnotyzer") i Bichir tworzą wspaniałą parę i świetnie odgrywają fluktuacje relacji opartej na ewidentnym erotycznym przyciąganiu, a jednocześnie bazującej na zaprzeczeniu i niedopowiedzeniu.
Film wciąga jednak nie tylko wątkiem miłosnym (jeśli tak go można nazwać), ale też i historią samego śledztwa. I to pomimo faktu, że od początku wiadomo, kto zabił. Reżyserka potrafiła policyjne poszukiwania zabójcy (a potem i motywu) pokazać tak, że ekscytowałem się postępami dokonywanymi przez Chaveza i z niecierpliwością czekałem na to, co wydarzy się dalej. Pomogło to, że wątek śledztwa i wątek miłosny często mieszały się ze sobą, jak choćby wtedy, kiedy inspektor z trudem tłumioną zazdrością obserwuje działającego pod przykrywką młodego policjanta.
Meta podbiła moje serce również samą formą. Estetyka lat 80., kicz, telenowelowe nagromadzenie problemów i mocno wyczuwalne napięcie melodramatyczne - to mieszanka, która w 9 na 10 przypadków doprowadziłaby do stworzenia brei niemożliwej do przetrawienia. "Muerte en Buenos Aires" ma jednak ten wyjątkowy klimat, który sprawił, że z zachwytem oglądałem to, co w innych produkcjach wywoływałoby u mnie irytację. Zauważyłem, że jest to częsta moja reakcja na kino latynoamerykańskie. Tamtejsi twórcy mają niesamowitą smykałkę do łączenia kiczowatych elementów w taki sposób, by wychodziło z tego niezwykłe przeżycie filmowe. I choć powinienem być na to przygotowany, to znów zostałem całkowicie pozytywnie zaskoczony.
Ocena: 8
Natalila Meta świetnie sprawdziłaby się jako reżyserka "Czerwonej jaskółki". Głównie dlatego, że "Muerte en Buenos Aires" jest właśnie historią takiej jaskółki. To El Ganso, znany też jako Gomez. Jest młody, przystojny i niezwykle wiarygodny w tym, jak się zachowuje w stosunku do swoich ofiar. Trudno uwierzyć w nieszczerość jego intencji nawet widzom, którzy od samego początku nie powinni mieć co do niego złudzeń.
Pierwsza scena filmu jasno daje do zrozumienia, że Gomez nie jest zwykłym policjantem na miejscu zbrodni, lecz osobą, która dokonała morderstwa na zlecenie. A jednak Meta tak prowadzi historię, że z łatwością przychodzi zapomnieć ten drobny fakt i zacząć widzieć w nim postać pozytywną. A wszystko właśnie przez chemię, jaką wyraźnie czuć między Gomezem a prowadzącym śledztwo w sprawie morderstwa inspektorem Chavezem. Gomez jest tak autentyczny w swoim zachowaniu, że naprawdę myślałem, że w pewnym momencie film przerodzi się w pełnokrwisty romans. Tym bardziej, że grający dwójkę głównych bohaterów Darin (którego dotąd kojarzyłem z serialu "Hipnotyzer") i Bichir tworzą wspaniałą parę i świetnie odgrywają fluktuacje relacji opartej na ewidentnym erotycznym przyciąganiu, a jednocześnie bazującej na zaprzeczeniu i niedopowiedzeniu.
Film wciąga jednak nie tylko wątkiem miłosnym (jeśli tak go można nazwać), ale też i historią samego śledztwa. I to pomimo faktu, że od początku wiadomo, kto zabił. Reżyserka potrafiła policyjne poszukiwania zabójcy (a potem i motywu) pokazać tak, że ekscytowałem się postępami dokonywanymi przez Chaveza i z niecierpliwością czekałem na to, co wydarzy się dalej. Pomogło to, że wątek śledztwa i wątek miłosny często mieszały się ze sobą, jak choćby wtedy, kiedy inspektor z trudem tłumioną zazdrością obserwuje działającego pod przykrywką młodego policjanta.
Meta podbiła moje serce również samą formą. Estetyka lat 80., kicz, telenowelowe nagromadzenie problemów i mocno wyczuwalne napięcie melodramatyczne - to mieszanka, która w 9 na 10 przypadków doprowadziłaby do stworzenia brei niemożliwej do przetrawienia. "Muerte en Buenos Aires" ma jednak ten wyjątkowy klimat, który sprawił, że z zachwytem oglądałem to, co w innych produkcjach wywoływałoby u mnie irytację. Zauważyłem, że jest to częsta moja reakcja na kino latynoamerykańskie. Tamtejsi twórcy mają niesamowitą smykałkę do łączenia kiczowatych elementów w taki sposób, by wychodziło z tego niezwykłe przeżycie filmowe. I choć powinienem być na to przygotowany, to znów zostałem całkowicie pozytywnie zaskoczony.
Ocena: 8
Komentarze
Prześlij komentarz