Zimna wojna (2018)
Czasami żałuję, że Polacy nie mają więcej wspólnego z Latynosami. Tak było chociażby podczas seansu "Zimnej wojny". Kiedy pomyślę, jak tę historię miłości większej niż życie w świecie pełnym ograniczeń opowiedzieliby Meksykanie czy Argentyńczycy, to jest mi po prostu smutno. Wiem bowiem, że wtedy cieszyłbym się drobnymi chwilami szczęścia bohaterów, że moje serce krwawiłoby za sprawą przeklętego losu i pokręconej natury ludzkiej, która staje na przeszkodzie miłości. Kibicowałbym bohaterom, zaś ich historia pozostałaby na długo w mojej pamięci. Niestety, "Zimną wojnę" nakręcił Paweł Pawlikowski, więc jedyne, co zaoferował, to kunszt wykonania.
Nie dziwię się, że reżyseria została doceniona w Cannes. Od strony wykonania jest film bez zarzutu. Świetne zdjęcia, doskonałe prowadzenie aktorów i bezbłędne wyczucie detali. Bardzo dobrym pomysłem (choć nie aż tak oryginalnym, jak jeszcze parę lat temu, przed pojawieniem się "Syna Szawła" i "Mamy") było skorzystanie z formatu obrazu 4:3 oraz decyzja o tym, by pozostać przy czerni i bieli. Stanowi to idealny podkład dla fabuły. Jest to dość oczywista metafora świata, który nie pozwala ludziom rozwinąć skrzydeł, który tłamsi i zniewala, ale nie może zniszczyć natury ludzkiej. Tę ma reprezentować relacja dwójki głównych bohaterów, ich miłość, która pozostaje niezmienna nawet, kiedy wszystko inne okazuje się niestałe (łącznie z ich byciem razem).
Tyle tylko, że owa miłość jest zaprezentowana w dokładnie taki sam sposób, jak świat. A w moim odczuciu jest to katastrofalny błąd. Ekranowa temperatura uczucia jest bowiem za niska, przez co miłość pozostaje praktycznie niewyczuwalna. Obserwowałem postaci, które zachowują się, jakby były zakochane, ale nie zauważyłem w filmie ani jednej sceny, w której miłość byłaby namacalne. Miłość powinna się była miotać w narzuconych ograniczenia (tych formalnych narzuconych przez reżysera, i tych "rzeczywistych" wynikających z ustroju panującego w Polsce przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku), buntować się, rozpalać bohaterów właśnie w kontrze do chłodnej, więziennej formy materii filmowej. Zula i Wiktor to przecież klasyczna para kochanków-buntowników. Ich walka i koniec powinny więc coś znaczyć, powinny mnie dotykać do żywego. A tymczasem z całego filmu najbardziej zapamiętam postać Ireny Bieleckiej granej przez Agatę Kuleszę (która jest na ekranie raptem parę minut!). A emocje to wzbudzały we mnie świetnie kadrowane sceny występów zespołu, a nie perturbacje w związku dwójki bohaterów. Wiktor był dla mnie nikim więcej, jak tylko rekwizytem. Zula była mi kompletnie obojętna. W filmie o wielkiej miłości taki mój stosunek do protagonistów wydawał mi się nie do pomyślenia.
Ocena: 6
Nie dziwię się, że reżyseria została doceniona w Cannes. Od strony wykonania jest film bez zarzutu. Świetne zdjęcia, doskonałe prowadzenie aktorów i bezbłędne wyczucie detali. Bardzo dobrym pomysłem (choć nie aż tak oryginalnym, jak jeszcze parę lat temu, przed pojawieniem się "Syna Szawła" i "Mamy") było skorzystanie z formatu obrazu 4:3 oraz decyzja o tym, by pozostać przy czerni i bieli. Stanowi to idealny podkład dla fabuły. Jest to dość oczywista metafora świata, który nie pozwala ludziom rozwinąć skrzydeł, który tłamsi i zniewala, ale nie może zniszczyć natury ludzkiej. Tę ma reprezentować relacja dwójki głównych bohaterów, ich miłość, która pozostaje niezmienna nawet, kiedy wszystko inne okazuje się niestałe (łącznie z ich byciem razem).
Tyle tylko, że owa miłość jest zaprezentowana w dokładnie taki sam sposób, jak świat. A w moim odczuciu jest to katastrofalny błąd. Ekranowa temperatura uczucia jest bowiem za niska, przez co miłość pozostaje praktycznie niewyczuwalna. Obserwowałem postaci, które zachowują się, jakby były zakochane, ale nie zauważyłem w filmie ani jednej sceny, w której miłość byłaby namacalne. Miłość powinna się była miotać w narzuconych ograniczenia (tych formalnych narzuconych przez reżysera, i tych "rzeczywistych" wynikających z ustroju panującego w Polsce przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku), buntować się, rozpalać bohaterów właśnie w kontrze do chłodnej, więziennej formy materii filmowej. Zula i Wiktor to przecież klasyczna para kochanków-buntowników. Ich walka i koniec powinny więc coś znaczyć, powinny mnie dotykać do żywego. A tymczasem z całego filmu najbardziej zapamiętam postać Ireny Bieleckiej granej przez Agatę Kuleszę (która jest na ekranie raptem parę minut!). A emocje to wzbudzały we mnie świetnie kadrowane sceny występów zespołu, a nie perturbacje w związku dwójki bohaterów. Wiktor był dla mnie nikim więcej, jak tylko rekwizytem. Zula była mi kompletnie obojętna. W filmie o wielkiej miłości taki mój stosunek do protagonistów wydawał mi się nie do pomyślenia.
Ocena: 6
Miałam wczoraj szczery zamiar zrobić sobie mały maraton filmowy i iść na "Zimną wojnę" i na "Dziedzictwo".|Podobają mi się fotosy ZW, Kot i Kulig wygladają na prawdziwie zakochanych i są tacy piękni. Nie czytałam Twojej recenzji wyżej, tylko ją przeleciałam oczami (jakkolwiek to brzmi), ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie moje odczucia wobec "Idy" - fajne, zdjęcia - kadr, nastrój, muzyka też ok, ale nic poza tym. Cała para poszła w formę i opakowanie. Niczym innym ten film do mnie przemówił i ... zrezygnowałam z seansu, podejrzewając, że ujrzę w ZW znowu to samo. A ja jestem głodna emocji, mało jest ostatnio takich filmów, żeby człowiek naprawdę coś przeżył patrząc na nie.
OdpowiedzUsuńTwoje podejrzenia są prawdziwe :) Ale jeśli jesteś wzrokowcem, to mimo wszystko powinnaś się wybrać na film. Naprawdę ładnie wygląda
Usuń