オー・ルーシー! (2017)
Jak to często przy tego okazjach bywa, punkty wyjścia filmu mi się spodobał. "Ach, Lucy" jest obrazem japońskim, ale zrealizowanym na modłę amerykańskiego kina niezależnego. W tym nurcie podstawą są pozornie zwyczajne osoby, które jednak prezentowane w taki sposób, że wyglądają ekscentrycznie i nietuzinkowo. A cóż może być bardziej ekscentrycznego i nietuzinkowego od dwóch podstarzałych sióstr z Japonii, które w Ameryce poszukują córki jednej z nich i przystojnego nauczyciela języka angielskiego, w którym zadurzyła się druga z nich?
Niestety podczas realizacji filmu doszło do przekłamań w przekładzie. Postać Setsuko wygląda na wymuszenie dziwaczną. Jej zachowanie czy to w biurze czy to w stosunku do Johna (nauczyciela angielskiego) nie mają w sobie tej naturalności, której oczekuje się od bohaterów amerykańskiego kina niezależnego. Wygląda to trochę tak, jakby reżyserka w sposób mechaniczny próbowała narzucić bohaterom formę, do której nie do końca pasowali.
Być może jednak wynika to też z faktu, że obraz jest pełnometrażową formą krótkometrażówki reżyserski. Takie rozciąganie fabuły często nie przynosi satysfakcjonujących efektów, a to dlatego, że krótki i długi metraż rządzą się innymi prawami. W shorcie liczy się przede wszystkim pomysł. W pełnej fabule postaci i relacje między nimi zaczynają odgrywać dominującą rolę.
Jedna rzecz w filmie mi się jednak bardzo spodobała i żałuję, że nie została lepiej opowiedziana. To negatywne skutki dobrych intencji. John podczas swoich lekcji przełamuje bariery oczywiste i naturalne w społeczeństwie japońskim. Nieopacznie więc sprawia, że jego działania są błędnie interpretowane. Setsuko, która żyje wzgardzoną miłością i dystansuje się od świata, po spotkaniu z Johnem, który już w pierwszej minucie mocno ją przytula, traci zdrowy rozsądek. Nie zna faceta, a jednak wierzy, że jest w nim zakochana. Tylko dlatego, że dokonał tego, co wcześniej uczynił tylko jeden Japończyk. Gdyby to zostało z większą finezją opowiedziane, mógłby z tego powstać piękny, poetycki film.
Ocena: 5
Niestety podczas realizacji filmu doszło do przekłamań w przekładzie. Postać Setsuko wygląda na wymuszenie dziwaczną. Jej zachowanie czy to w biurze czy to w stosunku do Johna (nauczyciela angielskiego) nie mają w sobie tej naturalności, której oczekuje się od bohaterów amerykańskiego kina niezależnego. Wygląda to trochę tak, jakby reżyserka w sposób mechaniczny próbowała narzucić bohaterom formę, do której nie do końca pasowali.
Być może jednak wynika to też z faktu, że obraz jest pełnometrażową formą krótkometrażówki reżyserski. Takie rozciąganie fabuły często nie przynosi satysfakcjonujących efektów, a to dlatego, że krótki i długi metraż rządzą się innymi prawami. W shorcie liczy się przede wszystkim pomysł. W pełnej fabule postaci i relacje między nimi zaczynają odgrywać dominującą rolę.
Jedna rzecz w filmie mi się jednak bardzo spodobała i żałuję, że nie została lepiej opowiedziana. To negatywne skutki dobrych intencji. John podczas swoich lekcji przełamuje bariery oczywiste i naturalne w społeczeństwie japońskim. Nieopacznie więc sprawia, że jego działania są błędnie interpretowane. Setsuko, która żyje wzgardzoną miłością i dystansuje się od świata, po spotkaniu z Johnem, który już w pierwszej minucie mocno ją przytula, traci zdrowy rozsądek. Nie zna faceta, a jednak wierzy, że jest w nim zakochana. Tylko dlatego, że dokonał tego, co wcześniej uczynił tylko jeden Japończyk. Gdyby to zostało z większą finezją opowiedziane, mógłby z tego powstać piękny, poetycki film.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz