Mary Shelley (2017)
Ło matko, cóż to był za badziew! Odnoszę wrażenie, że niemal każdy twórca, który bierze się za kostiumowe kino, doznaje jakiegoś artystycznego udaru, po którym staje się kaleką pozbawionym umiejętności operowania filmowymi emocjami. Pozostaje mu/jej więc koncentrowanie się na tym, żeby film ładnie wyglądał, żeby kostiumy dobrze się prezentowały, a pretensje artystyczne realizowane są przez "natchnione" monologi z offu i wizualizacje, które dla fabuły nie mają najmniejszego znaczenia, ale tworzą iluzję poetyckości i przenikliwości.
Tak właśnie prezentuje się "Mary Shelley". W zamyśle miała to być opowieść o młodej kobiecie, której marzenia i miłość nie do końca spełniły się tak, jak tego oczekiwała, która przeżyła sporo wyrzeczeń i tragedii. Ale te wszystkie doświadczenia, kiedy już się uzbierały, przekuła w powieść, która zdefiniowała cały literacki gatunek. Z tego zamysłu jednak nic nie zostało zrealizowane. Film jest pusty, pozbawiony emocjonalnego ciężaru. Reżyserka więcej wysiłku wkładała w to, żeby poszczególne sceny estetycznie dobrze się prezentowany, niż w to, by coś sobą reprezentowały. W efekcie znaczna część filmu to zbieranina scenek rodzajowych o niczym. Relacje Mary z jej ukochanym, z ojcem, z przyrodnią siostrą są ledwie zarysowane. Kiedy grająca główną bohaterkę Elle Fanning prezentuje większą ekspresję emocjonalną, to wypada nieprzekonująco, ponieważ trudno uwierzyć, że cokolwiek odczuwa, skoro wszyscy w tym filmie są pozbawieni uczuć i co najwyżej udają, że je posiadają.
Jednym zdaniem: wynudziłem się na tym filmie naprawdę mocno.
Ocena: 3
Tak właśnie prezentuje się "Mary Shelley". W zamyśle miała to być opowieść o młodej kobiecie, której marzenia i miłość nie do końca spełniły się tak, jak tego oczekiwała, która przeżyła sporo wyrzeczeń i tragedii. Ale te wszystkie doświadczenia, kiedy już się uzbierały, przekuła w powieść, która zdefiniowała cały literacki gatunek. Z tego zamysłu jednak nic nie zostało zrealizowane. Film jest pusty, pozbawiony emocjonalnego ciężaru. Reżyserka więcej wysiłku wkładała w to, żeby poszczególne sceny estetycznie dobrze się prezentowany, niż w to, by coś sobą reprezentowały. W efekcie znaczna część filmu to zbieranina scenek rodzajowych o niczym. Relacje Mary z jej ukochanym, z ojcem, z przyrodnią siostrą są ledwie zarysowane. Kiedy grająca główną bohaterkę Elle Fanning prezentuje większą ekspresję emocjonalną, to wypada nieprzekonująco, ponieważ trudno uwierzyć, że cokolwiek odczuwa, skoro wszyscy w tym filmie są pozbawieni uczuć i co najwyżej udają, że je posiadają.
Jednym zdaniem: wynudziłem się na tym filmie naprawdę mocno.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz