McQueen (2018)
Kiedy oglądam biografie artystów, nie ważne czy fabuły czy dokumenty, zawsze przypomina mi się odcinek "Dwóch głupich psów", w którym psy chciały wejść do sklepu, ale najpierw musiały zrozumieć, jak przejść przez otwierane automatycznie drzwi. Po długiej obserwacji zakupowiczów doszły do jedynego "słusznego" wniosku - drzwi otwierają się tylko przed tymi, którzy mają buty. Wniosek błędny, ale zaobserwowana korelacja jest jak najbardziej prawdziwa. Obawiam się, że gdyby kosmici obejrzeli całą masę filmów biograficznych, zauważyliby istniejące korelacje i doszli do błędnego wniosku, że jeśli chcesz mieć nie tylko utalentowane dziecko, ale takie, które stanie się sławne, to musi ono przejść w dzieciństwie głęboką traumę: molestowanie seksualne działa najskuteczniej, śmierć (szczególnie, jeśli jest niespodziewana i może zostać połączona z poczuciem winy), przemoc fizyczna i psychiczna również czyni cuda. Bardzo pomaga dorastanie w biedzie, a w każdym razie w środowisku, które odczuwa braki dóbr, szacunku, jaki jest rzeczą normalną dla innych grup. W takiej zupie gotuje się jednostka, która będzie zakompleksiona, będzie odstawać od reszt i ta odmienność stanie się zbroją, motywem napędzającym realizację talentu. Radość twórcza istnieje tylko na początku, kiedy artysta musi się wydobyć z szarej masy, musi pokazać światu swój talent. Sukces jest zawsze początkiem upadku, którego elementami składowymi są narkotyki i alienowanie tych, którzy byli jego/jej najbliższymi sojusznikami. Trauma z dzieciństwa zdaje się też wyznaczać finał takiej osoby: ofiary molestowania prawie zawsze giną będąc wysoko na firmamencie gwiazd.
I "McQueen" doskonale wpisuje się w ten schemat. Nie znam jego biografii i szczerze mówiąc po obejrzeniu filmu nie dowiedziałem się o nim praktycznie nic ponad to, co podpowiadał schemat: bieda, molestowanie, gej, sukces, narkotyki, depresja, żałoba, śmierć. Film dodaje kilka nic nieznaczących faktów biograficznych i tyle. Twórcy tworzą opowieść tak mało osobistą, że równie dobrze zamiast osób, które znały kreatora mody, mogłyby zostać przed kamerą posadzone przypadkowe, którym następnie kazano by improwizować i mówić to, co mówiłyby, gdyby były znajomymi wielkiej osoby. Jako widz nie zauważyłbym różnicy.
Po "Whitney", która była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, "McQueen" jest jak zimny prysznic, przypominając mi dosadnie, dlaczego jako gatunku filmowego biografii nie lubię.
Nie mogę obrazowi Bonhôte'a i Ettedguiego za to odmówić walorów estetycznych. Wizualizacje autorskie wstawki reżyserów wyglądają ładnie, a muzyka Michaela Nymana jest tym, co z filmu zapamiętam najlepiej. Głównie za sprawą tych utworów, które przypominały mi o starych filmach Greenawaya.
Ocena: 5
I "McQueen" doskonale wpisuje się w ten schemat. Nie znam jego biografii i szczerze mówiąc po obejrzeniu filmu nie dowiedziałem się o nim praktycznie nic ponad to, co podpowiadał schemat: bieda, molestowanie, gej, sukces, narkotyki, depresja, żałoba, śmierć. Film dodaje kilka nic nieznaczących faktów biograficznych i tyle. Twórcy tworzą opowieść tak mało osobistą, że równie dobrze zamiast osób, które znały kreatora mody, mogłyby zostać przed kamerą posadzone przypadkowe, którym następnie kazano by improwizować i mówić to, co mówiłyby, gdyby były znajomymi wielkiej osoby. Jako widz nie zauważyłbym różnicy.
Po "Whitney", która była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, "McQueen" jest jak zimny prysznic, przypominając mi dosadnie, dlaczego jako gatunku filmowego biografii nie lubię.
Nie mogę obrazowi Bonhôte'a i Ettedguiego za to odmówić walorów estetycznych. Wizualizacje autorskie wstawki reżyserów wyglądają ładnie, a muzyka Michaela Nymana jest tym, co z filmu zapamiętam najlepiej. Głównie za sprawą tych utworów, które przypominały mi o starych filmach Greenawaya.
Ocena: 5
Komentarze
Prześlij komentarz