Paterno (2018)
W ostatniej dekadzie Barry Levinson nakręcił trzy filmy z Alem Pacino. Dla obu panów lepiej byłoby, gdyby poprzestali na jednym - "Jacku, jakiego nie znacie". Nie był to film dobry, ale prezentował się zdecydowanie lepiej od kolejnego ("Upokorzenie"), a już w porównaniu do "Paterno" jest prawie arcydziełem. Najnowsza produkcja HBO to nic innego, jak marnotrawienie całkiem dobrego materiału. Obraz wyraźnie powstał z inspiracji "Spotlight", ale nie ma w sobie nic, co stawiałoby go w tej samej lidze.
Jeszcze na początku filmu miałem wobec "Paterno" pewne nadzieje. Nie wiem dlaczego, ale uznałem, że papierowi bohaterowie i toporna prezentacja wątków nie jest dowodem nieudolności twórczej, lecz świadomym zabiegiem; że film nie będzie próbował opowiedzieć o tym, kim są bohaterowie dramatu (choć zdaję sobie sprawę, jak naiwnie to brzmi, skoro tytuł filmu jest zarazem nazwiskiem głównego bohatera), lecz naświetli mechanizmy, które sprawiły, że przez prawie 40 lat jeden facet mógł skutecznie oddawać się swoim perwersjom krzywdząc całe pokolenia małych chłopców.
Niestety szybko okazało się, że nie mogę ignorować strukturalnych błędów. Jak choćby tego, że od pierwszej sceny reżyser konstruuje film tak, jakby to były wspomnienia Paterno, jakby w myślach przebiegał historię całego skandalu i stawał twarzą w twarz z konsekwencjami własnych wyborów, których dokonywał realizując swoje trenerskie ambicje. Jednak w filmie znajdują się wątki (na przykład lokalnej dziennikarki), które z tą perspektywą są niemożliwe do pogodzenia, ponieważ Paterno po prostu nie był ich świadkiem.
Levinson najwyraźniej chciał w "Paterno" uchwycić całą skomplikowaną historię. Co oczywiście mu się nie udało. Miota się więc pomiędzy banałami (np. o dziennikarstwie) i niestarannie i pośpiesznie kreślonymi portretami psychologicznymi. Globalne mechanizmy miesza z intymnymi doświadczeniami niejednoznacznych (w teorii bo nie w tym filmie) jednostek. To, że ten obraz trzyma się mimo wszystko kupy, jest zasługą Ala Pacino. Co wcale nie oznacza, że jego kreacja jest jakaś wyjątkowa. Przeciwnie, gra tutaj na autopilocie, ale ten po prostu jest lepszy od tego, co większość aktorów jest w stanie dokonać wyciskając z siebie siódme poty.
Ocena: 3
Jeszcze na początku filmu miałem wobec "Paterno" pewne nadzieje. Nie wiem dlaczego, ale uznałem, że papierowi bohaterowie i toporna prezentacja wątków nie jest dowodem nieudolności twórczej, lecz świadomym zabiegiem; że film nie będzie próbował opowiedzieć o tym, kim są bohaterowie dramatu (choć zdaję sobie sprawę, jak naiwnie to brzmi, skoro tytuł filmu jest zarazem nazwiskiem głównego bohatera), lecz naświetli mechanizmy, które sprawiły, że przez prawie 40 lat jeden facet mógł skutecznie oddawać się swoim perwersjom krzywdząc całe pokolenia małych chłopców.
Niestety szybko okazało się, że nie mogę ignorować strukturalnych błędów. Jak choćby tego, że od pierwszej sceny reżyser konstruuje film tak, jakby to były wspomnienia Paterno, jakby w myślach przebiegał historię całego skandalu i stawał twarzą w twarz z konsekwencjami własnych wyborów, których dokonywał realizując swoje trenerskie ambicje. Jednak w filmie znajdują się wątki (na przykład lokalnej dziennikarki), które z tą perspektywą są niemożliwe do pogodzenia, ponieważ Paterno po prostu nie był ich świadkiem.
Levinson najwyraźniej chciał w "Paterno" uchwycić całą skomplikowaną historię. Co oczywiście mu się nie udało. Miota się więc pomiędzy banałami (np. o dziennikarstwie) i niestarannie i pośpiesznie kreślonymi portretami psychologicznymi. Globalne mechanizmy miesza z intymnymi doświadczeniami niejednoznacznych (w teorii bo nie w tym filmie) jednostek. To, że ten obraz trzyma się mimo wszystko kupy, jest zasługą Ala Pacino. Co wcale nie oznacza, że jego kreacja jest jakaś wyjątkowa. Przeciwnie, gra tutaj na autopilocie, ale ten po prostu jest lepszy od tego, co większość aktorów jest w stanie dokonać wyciskając z siebie siódme poty.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz