The Darkest Minds (2018)
Wydawało mi się, że z tego typu ekranizacjami Hollywood dało sobie spokój już jakiś czas temu. Jak się jednak okazuje, kalka ma się na tyle dobrze, by wciąż bezmyślnie z niej korzystano i kopiowano ten sam wzorzec fabularny. Znów więc mamy postapokaliptyczny świat, w którym istnieje totalitarny reżim zniewalający całe masy ludzi (w tym przypadku dzieci i młodzież) i okłamujący resztę społeczeństwa. Znów jest grupa rebeliantów (a nawet dwie), której postępowanie jest równie moralnie wątpliwe, co władzy. I raz jeszcze pierwsze skrzypce gra dziewczyna, a wokół niej orbitują dwaj faceci.
Twórcy najwyraźniej zdawali sobie sprawę z faktu, że takich historii było już całkiem sporo i że większość z nich poniosła klapę. Chcą się więc w jakiś sposób wyróżnić. Niestety czynią to niezbyt skutecznie. To, że w końcu protagonistka nie jest biała, być może robi wrażenie na widzach w USA, mnie jednak kolor jej skóry nie interesował. O wiele bardziej ciekawił mnie jej portret psychologiczny, który jednak w filmie został mocno spłaszczony i sprowadzono do standardowego zestawu scenek rodzajowych.
Większym wyróżnikiem jest to, że twórcy bardzo szybko rozprawiają się z trójkątem romantycznym. I znów, idea jest być może szczytna, ale wykonanie kuleje. Relacja z jednym z chłopaków nie jest aż tak dobrze zaprezentowana, by moment, w którym zostanie zerwana robił na mnie jakiekolwiek wrażenie.
Jeśli chodzi o wykonanie, to zawodzą postaci drugiego i trzeciego planu. Są jak groteskowe marionetki, które odgrywają wzorce znane z innych filmów. Nie do końca za udany uważam też casting głównych ról. O ile Amandla Stenberg łatwo odnalazła się w tej opowieści, o tyle partnerujący jej Harris Dickinson nie ma w sobie tego rodzaju magnetyzmu, jaki wymagany był od tej roli. W porównaniu do "Beach Rats", gdzie wypadł świetnie, tutaj był jedynie cieniem samego siebie. Wydaje mi się, że nie nadaje się do głównych ról w takich taśmowych produkcjach, że lepszy jest jako aktor charakterystyczny, w skromniejszych projektach, które jednak dają okazję do grania postaci wymykających się prostym kategoryzacjom.
Ocena: 4
Twórcy najwyraźniej zdawali sobie sprawę z faktu, że takich historii było już całkiem sporo i że większość z nich poniosła klapę. Chcą się więc w jakiś sposób wyróżnić. Niestety czynią to niezbyt skutecznie. To, że w końcu protagonistka nie jest biała, być może robi wrażenie na widzach w USA, mnie jednak kolor jej skóry nie interesował. O wiele bardziej ciekawił mnie jej portret psychologiczny, który jednak w filmie został mocno spłaszczony i sprowadzono do standardowego zestawu scenek rodzajowych.
Większym wyróżnikiem jest to, że twórcy bardzo szybko rozprawiają się z trójkątem romantycznym. I znów, idea jest być może szczytna, ale wykonanie kuleje. Relacja z jednym z chłopaków nie jest aż tak dobrze zaprezentowana, by moment, w którym zostanie zerwana robił na mnie jakiekolwiek wrażenie.
Jeśli chodzi o wykonanie, to zawodzą postaci drugiego i trzeciego planu. Są jak groteskowe marionetki, które odgrywają wzorce znane z innych filmów. Nie do końca za udany uważam też casting głównych ról. O ile Amandla Stenberg łatwo odnalazła się w tej opowieści, o tyle partnerujący jej Harris Dickinson nie ma w sobie tego rodzaju magnetyzmu, jaki wymagany był od tej roli. W porównaniu do "Beach Rats", gdzie wypadł świetnie, tutaj był jedynie cieniem samego siebie. Wydaje mi się, że nie nadaje się do głównych ról w takich taśmowych produkcjach, że lepszy jest jako aktor charakterystyczny, w skromniejszych projektach, które jednak dają okazję do grania postaci wymykających się prostym kategoryzacjom.
Ocena: 4
Komentarze
Prześlij komentarz