BlacKkKlansman (2018)

Nie mogę powiedzieć, że "Czarne bractwo. BlacKkKlansman" mnie rozczarowało. Bo choć zwiastun filmu wygląda nieźle i sugeruje, że jest to funky-kino, to jednocześnie zrodził u mnie podejrzenia, że w rzeczywistości jest to rzecz pozbawiona pazura, z leniwą narracją.



I miałem rację. Film znajduje się na tym samym kontinuum, co "Asy bez kasy". Tak jak tamten, reprezentuje podejście skrajne, tyle że jest to przeciwny biegun. W "Asach bez kasy" niewiarygodna prawdziwa opowieść została sztucznie podrasowana, zmieniają całość w pokraczną i groteskową maszkarę. Spike Lee postawił na flegmatyzm. Nawet w momentach zabawnych i absurdalnych film jest stonowany. W efekcie dobre sceny są fajne tylko tak sobie. Wszystko tu jest letnie, pozbawione ikry.

Byłbym to jednak w stanie przeboleć, bo historia jest ciekawa, a bohaterowie przykuwają uwagę. Do tego dochodzi bardzo dobra kreacja Johna Davida Washingtona. Choć być może przeceniam tę rolę, ponieważ nie znam aktora i nie mam porównania. A tymczasem niemal cała reszta obsady została dobrana według "szufladkowego" klucza, czyli grają postacie, w które wcielali się już wcześniej i niczego nowego nie prezentują. Nie mogę więc wykluczyć, że podobnie jest i z Washingtonem.

To, co pogrąża "Czarne bractwo. BlacKkKlansman", to jednak nieokiełznana łopatologia połączona z niewytłumaczalną infantylnością. Mogę zrozumieć, że Spike Lee sięgnął po tę historię poruszony tym, co działo się w Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach, kiedy to odżyły i nasiliły się rasistowskie antagonizmy. Nie mam też nic przeciwko temu, by historia z przeszłości stanowiła komentarz do teraźniejszości. Tyle tylko, że Lee w ogóle nie wierzy w inteligencję widza. Dlatego też połowę filmu stanowią aluzje do współczesności podawane z gracją i delikatnością słonia w składzie saskiej porcelany. Kwadrans bez odniesień do Trumpa, jego haseł wyborczych, jego postawy, to dla reżysera kwadrans stracony. Dlatego też w filmie wielokrotnie padają słowa "make America great again" i "America first" oraz teksty o nieodpowiedzialnych ludziach na stanowisku prezydenta. W niektórych scenach Lee pomaga też widzom odpowiednio reagować na to, co mówią bohaterowie. Pokazuje wtedy skupione, przerażone, oburzone twarze słuchaczy, jasno dając do zrozumienia, co mamy czuć i myśleć. I nawet to zdaniem Lee nie wystarczyło, by widz był w stanie zrozumieć, o czym opowiada film i dlaczego został nakręcony. Stąd dodał na końcu zdjęcia, które nie pozostawiają złudzeń. Tymczasem ja jestem przekonany, że gdyby końcówkę wycięto, to osoba, która pół seansu spędziłaby na wyjadaniu popcornu i sprawdzania Facebooka, i tak nie miałaby problemów z odczytaniem przesłania.

Irytująca była też skłonność reżysera do tworzenia barokowych inscenizacji nawet najprostszych sekwencji. Jak choćby moment, kiedy bohater jest na polanie, na której KKK strzelało do tarcz o człeko/małpiopodobnych kształtach, a z głośników dobywa się nieprzystająca w żaden sposób do obrazów pompatyczna muzyka. Te wszystkie estetyczne zabawy, które niby mają przekonać widza, że mamy do czynienia z poważnym i artystycznie przemyślanym dziełem, na mnie nie robiły większego wrażenia. A chwilami było to tak idiotyczne, że niewiele brakowało, bym parskną gromkim śmiechem.

Ocena: 4

Komentarze

Chętnie czytane

Hvítur, hvítur dagur (2019)

One Last Thing (2018)

Paradise (2013)

Tracks (2013)

Funkytown (2011)