The Equalizer 2 (2018)
Denzel Washington miał nosa, że nigdy nie godził się na udział w sequelach. Szkoda więc, że tym razem intuicja go zawiodła. Fuqua w "Bez litości 2" próbował powtórzyć wyczyn z oryginału. Było to jednak zadanie niezwykle trudne, bo w jedynce spacerował na linie zawieszonej nad przepaścią bezguścia i artystycznego bełkotu. Wtedy zdołał się na linie utrzymać. Tym razem niestety przepadł.
A zaczęło się obiecująco. Scena w tureckim pociągu, a potem w pokoju hotelowym, to kino komiksowe w najlepszym wydaniu. Washington wypada świetnie w roli Mrocznego Mściciela, który nie potrafiąc poradzić sobie z własnymi demonami, zajmuje się cudzymi. Podobało mi się to, jak pokazano rozróbę w pociągu i jak zachował się bohater na widok pobitej dziewczyny. Na tym etapie rzecz trzymała poziom pierwszej części "Bez litości" - rzecz niby serio, ale pełna kiczu i przerysowania.
Problemy zaczęły się, kiedy twórcy zrezygnowali z prostego kina komiksowego i zaczęli prawić kazania. Wątek z chłopakiem, którego bohater próbuje uratować przed wpadnięciem w złe towarzystwo, trudno usprawiedliwić. A już grubą przesadą jest gra Washingtona i nadęte monologi o dokonywaniu właściwych wyborów.
Kiedy dochodzi do finałowej walki, ręce mi już opadły. Pomysł, by rzecz rozegrała się w czasie burzy/sztormu, był w porządku, ale w rzeczywistości odegrał minimalną rolę. Zachowanie postaci jest trudne do wytłumaczenia, przez co napięcie kompletnie siada i finał staje się aż za bardzo oczywisty.
Jednak gwoździem do trumny jest epilog, kiedy to wyłożona zostaje oczywista komiksowa symbolika całej opowieści. Nic nie jest w stanie obronić tego, co się w tej scenie dzieje.
Ocena: 3
A zaczęło się obiecująco. Scena w tureckim pociągu, a potem w pokoju hotelowym, to kino komiksowe w najlepszym wydaniu. Washington wypada świetnie w roli Mrocznego Mściciela, który nie potrafiąc poradzić sobie z własnymi demonami, zajmuje się cudzymi. Podobało mi się to, jak pokazano rozróbę w pociągu i jak zachował się bohater na widok pobitej dziewczyny. Na tym etapie rzecz trzymała poziom pierwszej części "Bez litości" - rzecz niby serio, ale pełna kiczu i przerysowania.
Problemy zaczęły się, kiedy twórcy zrezygnowali z prostego kina komiksowego i zaczęli prawić kazania. Wątek z chłopakiem, którego bohater próbuje uratować przed wpadnięciem w złe towarzystwo, trudno usprawiedliwić. A już grubą przesadą jest gra Washingtona i nadęte monologi o dokonywaniu właściwych wyborów.
Kiedy dochodzi do finałowej walki, ręce mi już opadły. Pomysł, by rzecz rozegrała się w czasie burzy/sztormu, był w porządku, ale w rzeczywistości odegrał minimalną rolę. Zachowanie postaci jest trudne do wytłumaczenia, przez co napięcie kompletnie siada i finał staje się aż za bardzo oczywisty.
Jednak gwoździem do trumny jest epilog, kiedy to wyłożona zostaje oczywista komiksowa symbolika całej opowieści. Nic nie jest w stanie obronić tego, co się w tej scenie dzieje.
Ocena: 3
Komentarze
Prześlij komentarz